Выбрать главу

jego  wpływy  sięgały  od  wybrzeży  Irlandii  po  Bosfor  i  Dardanele  i  nikt,  nawet

najbardziej plugawe brukowce, nie odważył się go krytykować.

Micuma  nie  miała  pojęcia  o  moim  opętaniu  przez  Raymonda  Curtisa,  w

przeciwnym  razie  pogoniłbym  ją  teraz  na  mróz  za  to,  że  wprawiła  mnie  w  takie

osłupienie.

- A w jaki sposób szpital dostał się w ręce miasta?

- Podarował go Ostrawie syn Curtisa, Raymond.

Skronie ścisnął mi piekielny ból. Może to przypadek, może to zmęczenie, a może

byłem coraz bliższy odkrycia jakiejś tajemnicy, zaś demon, z którym dzieliłem  ciało,

nie chciał, żebym przybliżył się bardziej.

- Idę spać - rzuciłem i wytoczyłem się ze stajni.

* * *

Stałem w długiej kolejce kończącej się przy drzwiach z napisem „Darmowe badania”.

Miasto się starało i naprawdę wykorzystywało spadek wielkiego Curtisa według zasad

zawartych w akcie darowizny. Znalezienie ich w bibliotece nie było trudne. R. C, czyli

ja,  podarował  szpital  Ostrawie,  stawiając  jeden  warunek:  że  miasto  zapewni  mu

nieprzerwane  funkcjonowanie,  a  dziesięć  procent  pacjentów  -  tych  najgorzej

sytuowanych  -  będzie  leczonych  bezpłatnie.  O  dziwo,  choć  upłynęło  ponad  sto  lat,

wciąż  wypełniano  jego  wolę.  Dzisiaj  nikt  by  czegoś  takiego  nie  zrobił.  Ale  minęło

sporo czasu, a ludzie się zmieniają. Albo są zmieniani.

W  długim,  krętym  wężyku  stali  razem  żebracy  i  ludzie,  którzy  wprawdzie  mieli

jakieś  źródło  dochodu,  ale  byli  tak  ubodzy,  że  na  inny  rodzaj  opieki  zdrowotnej  niż

darmowy nie mogli sobie pozwolić. Przy czterdziestu pięciu stopniach mrozu i wietrze

tworzącym  podobizny  demonów  i  straszydeł  z  wirów  śnieżnych  dla  jednej  trzeciej  z

nich  to  będzie  ostatnie  niemiłe  doświadczenie  na  tym  świecie.  Ze  wszystkich  stron

dobiegało  charczenie,  kasłanie.  Przede  mną  stał  mężczyzna  cuchnący  zgorzelą  w

zaawansowanym  stadium.  Sam  też  nie  czułem  się  najlepiej  -  byłem  nieuzbrojony.

Obawiałem się czujników, wolałem się przyczaić.

Im  bliżej  byłem  okazałych  drzwi  zamykanych  pneumatycznie,  tym  gorzej  się

czułem.  Robiło  mi  się  niedobrze,  zmagałem  się  z  chęcią  ucieczki.  Pewnie  na

zgromadzonych  tu  ludzi  oddziaływali  bardzo  dobrzy  psychoczarodzieje,  wywierający

wpływ na osoby z pewnym  wzorcem osobowościowym  -  na przykład skłonnością  do

przemocy. Osobiście nie miałem nic przeciwko niej.

W końcu dostałem się do środka.

Przywitało  mnie  ciepło,  smród  środków  dezynfekujących,  rzewna  muzyka  z

odtwarzacza  bezskutecznie  walcząca  z  całym  chórem  sapań,  stęknięć  i  głośnych,

rwanych  oddechów.  Porządku  pilnowała  ochrona  z  automatami  zawieszonymi  na

piersiach  i  hełmami  z  kuloodpornymi  osłonami  na  twarz.  Dobrze  wyglądający

mężczyźni  przypatrywali  się  obojętnie  zastępom,  które  ciągnęły  się  korytarzem.

Nawet  soczewki  kamer  zawieszonych  przy  suficie  sprawiały  wrażenie  bardziej

ludzkich niż oni - przynajmniej wyławiały z tłumu poszczególne osoby.

Jeszcze bardziej się zgarbiłem i ledwo powłócząc nogami, tak jak inni, posuwałem

się  do  przodu.  Korytarz  był  dłuższy,  niż  mi  się  wydawało,  dwa  razy  zakręcał.

Dostrzegłem  tylko  troje  drzwi  w  ścianie  wysokości  dorosłego  mężczyzny,  wyłożonej

jadowicie  niebieskimi  kafelkami.  Bardziej  niż  wejście  do  szpitala  przypominało  to

drogę, która ma zmęczyć nieprzyjaciela, osłabić go i uniemożliwić szybki odwrót. Nie,

to tylko mnie się tak wydawało. Po ludziach, którzy przecierpieli to długie czekanie i

wreszcie dostali się do środka, widać było ulgę, niemal radość.

Stanąłem przed trzyosobową komisją lekarską siedzącą na wprost napierającego

tłumu.  Potknąłem  się  i  jedynie  dzięki  maksymalnemu  skupieniu  utrzymałem  się  na

nogach.  Kiedy  patrzyłem  w  bok  i  nie  widziałem  białych  kitli,  jakoś  się  trzymałem.

Alergia na biel? Nigdy nie lubiłem tego koloru, to prawda. Ale też nigdy moje reakcje

nie były tak intensywne.

- Jaki ma pan problem? Uraz, problemy z oddychaniem, bóle brzucha albo innych

organów? - zapytał lekarz siedzący po prawej stronie.

- Osłabienie, całkowite osłabienie - wymamrotałem.

Ściągnął mi kaptur z czoła, Oko natychmiast przykuło jego uwagę. Do problemów

z  koordynacją  mięśni  nagle  dołączyły  problemy  ze  wzrokiem.  Oko  i  oko  odmówiły

posłuszeństwa. Jakieś czary?

-  Pozszywaniec,  w  dodatku  niezwykle  interesujący!  -  stwierdził  lekarz  z

zawodowym przejęciem.

Jego koledzy przestali badać pacjentów i zajęli się mną.

-  Wydaje  się,  że  implant  jest  połączony  z  układem  nerwowym!  -  mówił  dalej  z

rosnącym  przejęciem.  -  Widzi  pan  na  to  oko?  Panuje  pan  nad  nim,  może  pan

regulować  ostrość?  -  interesowało  go  to  bardziej  niż  wszyscy  inni  pacjenci  razem

wzięci.

- Zazwyczaj całkiem dobrze - przyznałem się. - Ale teraz nie.

Rzeka  chorych  zatrzymała  się,  jeden  z  ochroniarzy  podszedł  bliżej,  żeby

sprawdzić, co się stało. Potem bez słowa wrócił na swoje miejsce.

- Może ekstremalnie niska temperatura rozregulowała syntetyczne styki nerwowe.

Nie są odporne na taki mróz - dodał jeden z lekarzy.

Dopiero teraz się zorientowałem, że w krtani ma zamontowany mały mikrofon.

- Odprowadźcie go - rozkazał ochroniarzowi.

Pozwoliłem się prowadzić mężczyźnie z błyszczącą osłoną hełmu na twarzy. Przez

cały czas jego prawa dłoń nie oddaliła się od spustu na odległość większą niż dziesięć

centymetrów.  Już  się  chyba  nad  tym  nie  zastanawiał,  czujność  weszła  mu  w  nawyk.

Naprawdę dobrze pilnowany szpital.

Nie  zmierzaliśmy  do  żadnych  drzwi,  za  którymi  znikali  pacjenci,  podążaliśmy

dalej, w głąb budynku. Cztery piętra szpitala były połączone szeroką centralną klatką

schodową. Strzeżoną. Przyciski w windzie zdradzały, że w podziemiach znajdowało się

jeszcze  osiem  pięter.  Do  dwóch  ostatnich  dostęp  miały  tylko  osoby  z  kluczami

otwierającymi klapki, pod którymi ukryto przyciski. My jechaliśmy na górę.

Przed  windą  stał  gruby,  uzbrojony  po  zęby  strażnik  w  białym  mundurze

maskującym i kamizelce kuloodpornej. Czułem się jak w twierdzy, w której urzędują