nieczytelna - góry kończyły się, a za nimi powinna się otwierać wygodna droga aż do
Ostrawy, o ile nie powstał tam nowy lodowiec.
Za pralasem rozciągała się bezbrzeżna łąka, na której to tu, to tam rosły
pojedyncze drzewa. Sto metrów niżej i kilka kilometrów dalej rozpościerało się
zielone morze. To znaczyło, że ciągle byłem daleko od siedlisk ludzi, którzy
wypasaliby tutaj stada bydła lub owiec. Micuma spojrzała w lewo i zachwiała się.
Wystarczyła mi mała podpowiedz. Na starym, na wpół spróchniałym świerku siedział
duch. Nie, „siedział” to złe słowo. Unosił się nad zielonym klinem igliwia, skulony,
całą uwagę, jeśli można o czymś takim mówić w przypadku duchów, skupiał na
środku łąki. Był duchem tego samego gatunku co ten, który mnie wczoraj omal nie
zabił. Ale kiedy człowiek przeżyje ich pierwszy atak, każdy następny to już tylko
łaskotki. Ten duch nie był nami zainteresowany. Spojrzałem w drugą stronę - kilkaset
metrów dalej siedział jego bliźniak.
- Założę się, że na skraju lasu czatuje ich dużo więcej - zauważyłem cicho.
Mimo to duch mnie usłyszał. Sparaliżowany strachem obserwowałem, jak
spogląda w moim kierunku, rozpina skrzydła wspomnień i uczuć. I nagle przestałem
go w ogóle interesować, znowu gapił się przed siebie.
Rozejrzałem się. Łąka obniżała się na początku łagodnie, potem bardziej stromo i
znowu łagodnie. Spod skarpy unosiło się kilka słupków dymu, a pośrodku leżała
wioska. Duchy najwyraźniej sprawowały nad nią pieczę.
- Cofnijmy się kawałek do góry i omińmy wioskę - zaproponowałem Micumie. -
Nie musimy mieszać się do wszystkiego.
- Doskonale - na wpół powiedziała, na wpół zarżała. - Wprost genialny pomysł.
Nie ma to jak zgodzić się z własnym koniem.
Skraj lasu nie był najlepszy na wędrówki, szliśmy wolniej, niż zakładałem, ale nie
przeszkadzało mi to specjalnie. Miałem przyjemne uczucie, że omijając wioskę,
unikamy wielkich problemów, które czaiły się na nas na każdym kroku. W pewnej
chwili uaktywnił się sygnał oznajmiający, że duch udał się na łowy. Na szczęście to nie
ja byłem zwierzyną. Co prawda już wiedziałem, jak sobie poradzić z takim stróżem,
ale i tak przeszły mnie dreszcze. Zamiast odpocząć, dalszą godzinę przebijaliśmy się
przez las. Dopiero późnym popołudniem zdecydowałem się ogłosić ostatni
odpoczynek przy wodospadzie. Słońce nie grzało już zbyt mocno. Wyschliśmy po
kąpieli i zaczęliśmy się szykować do dalszej drogi.
Zaszeleściły liście. Po stromym zboczu do doliny sturlał się człowiek. Margaret i
Zabójcę zostawiłem w kaburach, o Greysonie nawet nie pomyślałem. Ten facet i tak
był już w połowie drogi między życiem a śmiercią - wychudzony na wiór, wąskie,
bezkrwiste usta odsłaniały ledwo zakorzenione w pokrwawionych dziąsłach zęby, ręce
od łokci w dół pokryte wrzodami. Ubrany jak nieboszczyk, którego za chwilę mieliby
wystawić w trumnie.
- Niech nam pan pomoże, błagam! - Wyciągnął do mnie ręce, zrobił dwa kroki i
zatrzymał się, jakby dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak straszny musi przedstawiać
widok.
Ucieleśnienie powolnej i potwornej śmierci. Poczułem smród z jego gnijących ran.
Micuma cofnęła się o kilka kroków. Delikatnisia.
- Niech nam pan pomoże, błagam!
Jedno oko miał pokryte bielmem. Kąciki ust drgały mu jak człowiekowi, który
balansuje na granicy poczytalności. Drugie oko obserwowało mnie z niemal
hipnotyzującą zawziętością.
Liście znów zaszeleściły. Słyszałem, jak się zbliżają - cztery, pięć, może sześć osób
- ale udawałem, że nie zdaję sobie z tego sprawy. Mężczyzna jednak wiedział, że tam
są, widziałem to w jego zdrowym oku. Zachowywał się jednak, jakbyśmy byli sami.
- Niech nam pan pomoże, błagam! Oni, oni... - zaciął się, jakby nagle zabrakło mu
słów.
Wyłonili się zza drzewa i na wpół nagich krzaków dzikiej róży. Widziałem
dokładnie wielkiego siepacza z metalowymi ochraniaczami na przedramionach,
ciężkim karabinem w prawej ręce i wyrazem rozbawienia na twarzy. I drugiego
mężczyznę, mniejszego, z rybimi oczami. Nie trzymał żadnej broni, ale do prawego
biodra miał przypięty zamkiem błyskawicznym subkompaktowy automat.
- A więc to ty uciekłeś - odezwała się kolejna postać gdzieś na granicy mojego pola
widzenia. - Kto by przypuszczał.
- Niech nam pan pomoże!
Z tej rozpaczliwej prośby ulotniła się już wszelka nadzieja.
Szczęknął zamek automatu. Podszedłem kilka kroków, spojrzałem umierającemu
w oczy. Był blady, a teraz zrobił się wręcz siny.
- Spróbuj jeszcze raz, kolego. Może tak będzie ci łatwiej. - Z całej siły kopnąłem go
w klatkę piersiową. Trafiłem w mostek, piętą dodałem jeszcze trochę rotacji. Wyleciał
w powietrze niczym szmaciana laleczka, upadł na plecy i już nie wstał. Po jakimś
stuleciu dał się słyszeć wydech i bulgot krwi w gardle.
W kopaniu martwych byłem jednym z najlepszych.
- Dobre - powiedział siepacz z ochraniaczami. - Trochę niżej i rozprułbyś bebechy,
trochę wyżej i poharatałbyś krtań.
Nie potrafiłem określić, czy w jego głosie brzmi drwina, czy podziw. A może jedno
i drugie.
- Bardzo uważałem, w końcu nie należy do mnie. Nie chciałem uszkodzić waszego
majątku - odpowiedziałem szorstko i jednocześnie dyskretnie się rozejrzałem.
Było ich sześcioro, w tym kobieta. Wszyscy uzbrojeni po zęby; typki
wynajmowane do roboty gorszej niż brudna. Jeden z nich był jeszcze większy od tego,
który ze mną rozmawiał. Wyglądał tak potężnie, że aż nienaturalnie.
- Zabiję go - powiedział z dziwnym dziecinnym entuzjazmem i zaskakująco
zwinnie zbliżył się do na wpół martwego nieboraka leżącego na ziemi.
Potem powtórzył moje kopnięcie, zrobił to jednak ze zbyt wielką siłą i
rozmachem. Łatwo było przewidzieć efekt. W ten sposób każdego pozbawiłby głowy
albo roztrzaskał klatkę piersiową.
- A kto to posprząta? - zapytał mężczyzna z rybimi oczami.
Był mózgiem grupy. Zdradziły mi to spojrzenia pozostałych.
- Dwig odeskortuje go do wsi, a ty, Marty, będziesz pilnował Dwiga. Nie chcę,
żeby znowu skalał się kobietą, jasne?