rajcy miejscy albo sztab generalny jakiejś armii. Ale może w świecie na granicy lodu
tak wyglądało zwykłe zabezpieczenie drogocennego majątku rozsądnych ludzi.
Mrukliwy przewodnik odeskortował mnie aż do gabinetu, gdzie czekał lekarz -
młody, ledwo trzydziestoletni mężczyzna. Ochroniarz wszedł razem ze mną do środka
i z wyraźną rutyną stanął w kącie.
- Co panu dolega? - lekarz od razu przeszedł do rzeczy.
Darował sobie inne pytania. Na monitorze w nagłówku karty rejestracyjnej
widziałem swoje dane osobowe - Bezdomny 80113.
Powtórzyłem to, co powiedziałem lekarzom na parterze. Już skakał koło mnie,
przyglądał się Oku i mamrotał coś do dyktafonu.
- Blizny niewidoczne, implantacja wydaje się wykonana na wysokim poziomie...
Przestałem go słuchać i obserwowałem otoczenie. Z gabinetu lekarskiego nie dało
się nigdzie przejść, nie miał nawet części biurowej. Ale nie zauważyłem żadnych
kamer. Rozejrzałem się jeszcze raz. Teraz miałem już pewność - tu nie było
monitoringu. Naraz Oko bez żadnego powodu zaczęło przestawiać ostrość.
- Już działa - wyrwałem się z przesadzonym entuzjazmem. - Bardzo panu
dziękuję, wyleczył mnie pan!
Młody lekarz zaprzeczał, że to nie jego zasługa, starając się jednocześnie o
pozwolenie na kontynuację badań.
- Cóż, na zewnątrz przy takiej temperaturze mogłoby się panu znowu pogorszyć -
w końcu poszedł na kompromis.
- Postaram się uważać. Nawet owinę czymś twarz, gdy będę wychodził!
Z pewnym rozczarowaniem zapisał diagnozę: „Chwilowa niedyspozycja
sztucznych styków nerwowych spowodowana ekstremalnie niskimi temperaturami”.
Spojrzał na monitor komputera i dopisał: „Minus pięćdziesiąt osiem stopni
Celsjusza”.
Musiałem zobaczyć więcej gabinetów na innych piętrach, żeby upewnić się, czy
tam też nie ma kamer. Nie mogłem jednak przyjść tu jeszcze raz ot tak, z moim
wyglądem za bardzo rzucałem się w oczy. Zaczęliby coś podejrzewać albo pełni
entuzjazmu i zapału badawczego wysłaliby mnie prosto na stół operacyjny.
* * *
W drodze ze szpitala do przyjaźniejszych części miasta musiałem uskoczyć z drogi
czterem ciężarowym skuterom śnieżnym. Były to technologicznie przestarzałe
maszyny gąsienicowe, jednak wyprodukowane całkiem niedawno. Sądząc po ledwo
wyczuwalnym zapachu spalin, który zostawiały za sobą, miały dobrze
zaprojektowane, wyprodukowane i wyregulowane silniki.
Na drzwiach kabiny kierowcy błyszczał znajomy, umiarkowanie elegancki
emblemat. Chwilę trwało, zanim sobie przypomniałem, skąd go znam - z nagłówka
„Ostrawskiego Stalownika”, najlepszej miejscowej gazety. W branży informacyjnej
panowało niezmienne ożywienie. W każdym świecie ludzie lubią czytać o cudzych
nieszczęściach.
* * *
Długi postój w kolejce i powrót piechotą do hotelu bardzo mnie zmęczyły. Choć
początkowo zamierzałem załatwić jeszcze parę spraw, koniec końców zostałem w
stajni z dzbanem grzanego wina i znowu zająłem się informacjami, które wczoraj
zebrała Micuma.
- Ilu ludzi ma jakiś związek ze szpitalem akademickim? - zapytałem po godzinie
walenia głową w informacyjny mur.
Ludzie Wachtmana zaraz po zamachu zawieźli go właśnie tam, zatem lekarze
musieli być przygotowani na składanie do kupy gangsterów balansujących na granicy
życia i śmierci - czy nawet takich, którzy już ją przekroczyli - a także na to, że nie
powiadomią o tym prawomocnych stróżów prawa i porządku.
- Co dokładnie masz na myśli, posługując się nieprecyzyjnym pojęciem „związek”?
- zapytała Micuma.
Była bardziej skrupulatna niż zwykle. Wolałem nie pytać dlaczego, na pewno od
razu zaczęłaby narzekać. Na przykład na coraz większe zimno panujące w stajni.
- Nie wiem - odszczeknąłem i poirytowany zastukałem w belkę stropową. Kleszcze
bez udziału mojej woli rozwarły się. Dzięki nadającemu im kształt bandażowi
przypominały ludzką dłoń. Belka zatrzeszczała.
- Leczy się tam większość miejscowych krezusów. Łącznie z Waardem, który ma
przecież swój własny szpital - odpowiedziała Micuma.
- Z Waardem rozmówię się później - wycedziłem. - Ale najpierw poleję benzyną i
podpalę te jego przeklęte obrazy.
Już nie bałem się wspomnień, strach ustąpił żądzy wiedzy i odpłacenia pięknym
za nadobne. Micuma nie zareagowała na mój widok, tylko przyglądała mi się
badawczo.
- A gdyby tak spróbować z innej strony: kto sponsoruje szpital? A kto nie?
Do analizy danych wystarczyła jej chwila, ledwo dostrzegalne zdrętwienie
naturalnie poruszającego się konia.
- Szpital sponsorują prawie wszyscy z ostrawskiej śmietanki. W dodatku płacą za
opiekę lekarską. Mogę ci podyktować listę razem z wysokością kwot wpłaconych przez
poszczególnych mecenasów. Lista tych, którzy szpitala nie sponsorują, byłaby krótsza,
ale i tak chodzi o bardzo wielu ludzi. Dwieście czterdziestu dwóch według dobranych
przeze mnie kryteriów ważności.
Spojrzałem na nią. Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, czy kpi w żywe oczy.
Wyglądała całkiem normalnie, typowy koński biobot ostatniej generacji.
- Waard należy do tych dwustu czterdziestu dwóch.
- Tak. - Skinęła głową.
Posługiwała się tym gestem inaczej niż ludzie, dlatego nie należało na nią patrzeć
w czasie rozmowy.
- Twoja kreatywność jest już chyba na wyczerpaniu - zauważyła po godzinie
mojego milczenia.
- Muszę obejrzeć to miejsce jeszcze raz - nie reagowałem na jej impertynencję. -
Mam na myśli szpital.
Na pewno by wygrała tę kłótnię.
- Jutro znajdę jakichś żebraków i zapłacę im, żeby dali się zbadać. Dopiero potem
przyjdzie kolej na mnie.
- Pierwszorzędne rozwiązanie. Czekałam tylko, kiedy na coś takiego wpadniesz -
zarżała pogardliwe.
- Jeśli nie przestaniesz, nie dostaniesz nawet łyka wina.
- Jeszcze ani jednego nie dostałam.
- Więc nie dostaniesz tym bardziej.
* * *
Po śniadaniu, składającym się z porządnej porcji owsianki z miodem, błąkałem się
ulicami wsparty o Micumę i szukałem żebraków, którzy odpowiadaliby moim