oczekiwaniom. Odpowiednio rozgarnięci, odpowiednio uczciwi i odpowiednio chorzy.
Złożoność ostatniego kryterium polegała na tym, że po wizycie w szpitalu musieli żyć
jeszcze na tyle długo, bym zdążył z nimi porozmawiać.
W ostatniej chwili zmieniłem kierunek i oddaliłem się od na pozór idealnego
kandydata do infiltracji. Oko pokazało mi zaawansowaną tuberkulozę w płucach. Nie
wytrzymałby długiego czekania w kolejce na mrozie.
Przełknąłem przekleństwo i zacząłem się rozglądać. Dokąd teraz? To nie był mój
dzień. Może przez to zimno: rtęć w termometrach znalazła się już pod pięćdziesiątą
kreską, na odkrytych ulicach ludzie zatrzymywali się bardzo rzadko, twarze
pozakrywali termomaskami albo chociaż maskami z tkanin. Tym większy ruch
panował w halach. Znalazłem wreszcie dwóch nadających się mężczyzn i po pół dnia
włóczenia się na mrozie czułem, że dojrzałem już do prosektorium. Może sam też się
rozchorowałem, bo dygotałem z zimna i łupało mnie w krzyżu. A może po prostu
nieodpowiednio się ubrałem.
Wybrałem jedną z zadaszonych ulic, rzuciłem strażnikowi dziesięć halerzy i
wszedłem razem z Micumą.
Zaraz za bramą zauważyłem następnego cherlaka, który wyglądał całkiem
obiecująco. Około pięćdziesiątki, szal z posklejanych gazet, obdarta ni to kurtka, ni to
kożuch, połatana czym się tylko dało, ale buty całkiem porządne. Teraz bez szemrania
odstępował swoje miejsce w tłumie ludzi stłoczonych przy jednym z gazowych
grzejników innemu żebrakowi, większemu i młodszemu.
- Mam dla ciebie propozycję - zagadnąłem go, kiedy gramolił się na gromadę
śniegu.
Był wprawdzie dalej od źródła ciepła, ale za to wyżej. Mógł w ten sposób zyskać
kilka stopni.
Zatrzymał się, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Na jego zarośniętej gębie
nie drgnął najmniejszy nawet mięsień.
- Zamieniam się w słuch - powiedział w końcu. - Ale potrzebowałbym zaliczki.
Wyglądasz, jak wyglądasz.
Nie bał się, to dobrze. Nagle zaczęło mną telepać z zimna, jakby ktoś przejechał
mi po twarzy ostrzem z suchego lodu.
Oko spłoszone mrugnęło i wyostrzyło obraz z boku - chciało zerknąć aż za moje
plecy. Talizman detekcyjny krótko zawibrował, ale ja już leciałem na ziemię. Byłem
durniem, nieskończonym durniem - nagłe zimno oznaczało zbliżający się atak. Ktoś
przyglądał mi się przez celownik broni z magicznym wspomaganiem.
Strzału nie słyszałem, tylko górna część tułowia żebraka nagle gdzieś zniknęła.
Jego głowa poturlała się po ziemi, sekundę później obok upadły nogi wciąż połączone
miednicą. Dopiero teraz rozległ się ostry trzask, który natychmiast rozpłynął się w
wielogłosowej kanonadzie.
Zemdliło mnie, instynktownie odskoczyłem kawałek dalej od resztek ciała i w ten
sposób usunąłem się z bezpośredniego zasięgu broni niszczącej wszystko, co żywe. To
robota Martowskiego, nie miałem najmniejszych nawet wątpliwości, kogo chciał
zastrzelić. Oko, świadome, że gra toczy się również o życie jego i demona w mojej
świadomości, natychmiast odtworzyło mi tę sytuację w zwolnionym tempie. Dzięki
temu zdołałem mniej więcej określić, gdzie mógł znajdować się Martowski. Nie pod
dachem, gdzieś na zewnątrz. Gwałtownymi przewrotami starałem się wydostać spoza
zasięgu strzału. Nie zdążyłem, choć jego karabin był jednostrzałowy. Kolejny pocisk
poparzył mi twarz. Bolało jak po kontakcie z materiałem radioaktywnym albo
wyrwaniu kawałka ciała. Wyczerpany leżałem w bezpiecznej kryjówce za masywnym
dźwigarem. Martowski musiałby mieć prawdziwe działo, żeby przestrzelić stal o
grubości dziesięciu centymetrów.
Chciał mnie zabić tylko dlatego, że mu się nie spodobałem? Że posądziłem go o
brak profesjonalizmu? A może dostał od kogoś zlecenie?
Leżałem na wpół pogrzebany w śniegu i zastanawiałem się, kiedy najlepiej będzie
wstać. Kiedy dam radę wstać. Ktoś krzyczał przerażony, dwaj mężczyźni bili się o buty
zabitego. Znajdowali się w pobliżu pocisku i starzeli się w okamgnieniu. Nikt mnie nie
łączył z incydentem. Rozmawiałem z zabitym tylko przez chwilę, a teraz leżałem dobre
piętnaście metrów od niego, w dodatku niewidoczny dla większości ludzi.
Micuma z elegancją właściwą tylko doskonałym biobotom podeszła i polizała
mnie, jakby musiała się przekonać, czy żyję.
- Niewiele brakowało - wyszeptała.
- Cholera jasna - zakląłem. - Wracaj do domu, pójdę za nim - wycedziłem i dałem
upust wściekłości.
Martowski popełnił błąd - trzeba było strzelać celniej.
Siły, które straciłem na skutek bliskości magicznego pocisku, naraz mi wróciły.
Miałem ich teraz więcej niż przed atakiem. Wstałem i ostrożnie wyjrzałem zza
dźwigara. Oko samo znalazło miejsce, z którego strzelał snajper. Pokazało mi postać
leżącą na daszku nad wejściem do bloku mieszkalnego oddalonego mniej więcej o pół
kilometra. Potem zwiększyło przybliżenie. Martowski właśnie wkładał karabin do
pokrowca, na jego twarzy malował się niepokój, asfaltowe oczy kipiały wściekłością.
Ten bydlak się nie bał - następny błąd. Nie ucieknie mi, tego byłem pewien. Kolejna
zmiana przybliżenia: wychudzona postać zeskoczyła z dachu na ulicę i oddaliła się
szybkim krokiem.
Wiedziałem, że go znajdę - po zapachu, po esencji czarów, po nienaturalnej aurze.
Wszystko to ciągnęło się za nim, a moje zmysły osiągnęły stopień czułości, o którego
istnieniu nie miałem dotąd pojęcia.
* * *
Pędziłem za nim, zmuszając płuca, by bez szemrania wypełniały się lodowatym
powietrzem. Dałbym radę obyć się bez tlenu przez jakiś czas, ale teraz to nie był
najlepszy pomysł. Stalowa rękojeść Zabójcy paliła mnie w dłoń, na rzęsach tworzyły
się kryształki lodu z wydychanego powietrza. Musiałem ciągle mrugać, żeby coś
widzieć.
Już wiedział, że go ścigam, usiłował mnie zgubić w najbardziej opustoszałych
uliczkach miasta. Hałdy śniegu i lodu, ruiny rozsypanych budynków. Nie miał szans,
wiedziałem, że go dorwę. A jeśli nie został mu trzeci taki nabój, którym zdołałby mnie
dosięgnąć, skończy źle; bardzo źle.