Pędziłem przez królestwo lodowej śmierci, nie zwracając uwagi na wiatr, zimno,
zamieć, przez którą się przedzierałem. W niezamieszkanych dzielnicach Ostrawy
morderczy mróz wydawał się jeszcze silniejszy. Byłem coraz bliżej, już go widziałem -
ciemną sylwetkę brnącą przez szarość odbitego od śniegu światła. Potem Oko znowu
się przebudziło i ukazało mi go wprost idealnie, z nienaturalną hiperrealistycznością.
Martowski rozbudził nasze mordercze instynkty - mój i mojego demona.
Znaleźliśmy się na dawno opuszczonym osiedlu - rozlatujące się bloki,
wyniszczone trądem palce gnijącego olbrzyma wskazujące niebiosa; pomiędzy nimi
biała pustynia świeżego śniegu, nieskalana stopami żywych istot.
Biegłem krótkimi krokami i odbijałem się lekko, żeby nie rozłupać zlodowaciałej
skorupy na śniegu. Jemu nie szło tak dobrze, co chwilę się zakopywał i kilkakrotnie
odwracał. Huknął wystrzał, ale nawet nie usłyszałem kuli. Tylko przyspieszyłem.
Kawałek przed nami ulicę przecinał szereg kontenerów na śmieci. Martowski
zawahał się, czy nie wykorzystać ich jako kryjówki, biegł jednak dalej. Już byłem przy
nich, on - dwadzieścia, trzydzieści metrów przede mną. Trzymałem Zabójcę w gołej
dłoni, bez rękawicy, przymarzł mi do skóry. Wymierzyłem. Kołysząca się sylwetka na
białym tle skakała w celowniku. Spust palił rozżarzony mrozem opuszek palca
wskazującego. Huknął wystrzał, Martowski wyczuł go zawczasu którymś ze swoich
zmysłów i rzucił się na ziemię. Umknął kuli, stracił jednak prędkość niezbędną do
wykonania drugiego uniku. Ktoś we mnie zaśmiał się tryumfalnie, drugi raz
szarpnąłem za spust, kurek rewolweru ruszył na spotkanie ze spłonką.
W tej chwili zdałem sobie sprawę, przy czym stoję i o co się opieram, żeby przyjąć
wygodniejszą pozycję.
O stary, pojemny kontener na odpadki. O dobrze mi znany kontener na odpadki.
Strzał. Huk zlewający się w jedno z dźwiękiem opuszczanego wieka.
Trzy kilo jeszcze żywego mięsa niedbale zawiniętego w pieluchę i dwie torby
foliowe. Płacz, jedyna możliwość walki o życie. Strach, stuprocentowy strach.
Ugięły się pode mną kolana, Zabójca wyślizgnął mi się z dłoni.
Błysk światła, szperające palce, ostatkiem sil wykrzesany szloch.
- Szkoda materiału - przytłumione mruknięcie. - Już sam fakt, że to jeszcze żyje,
jest warty przebadania.
Potem chłód i potrząsanie, kołyszące do snu albo nieprzytomności.
Nocny koszmar, bóg wie czyje wspomnienia wróciły. Jak przez mgłę docierało do
mnie, że siedzę oparty o kontener i stopniowo zamarzam. Jednocześnie leżałem na
stole laboratoryjnym, nie w swojej prawdziwej postaci półpotwora z ekstremalną
odpornością, nieprawdopodobnymi zdolnościami przeżycia i zabijania - lecz dziecka.
Oglądałem świat oczami noworodka, nieostro, w lustrzanym odbiciu. Sylwetka
człowieka poruszająca się między urządzeniami. Krzyczałem, dziecko krzyczało,
bezsilne, słabe i bezbronne; ja byłem bezsilny, słaby i bezbronny.
- Mówiłem, że to anomalia mózgowa - zaśmiał się mglisty obrys. - Niezwykle
specyficzny przypadek. Ale pozostałe parametry są w normie.
- Wyrzucić? - inny głos.
Znudzony. Obojętny, zmęczony. Koniec zbyt długiej zmiany w pracy.
- Nie jestem aż tak bogaty, bym mógł sobie pozwolić na rozrzutność, co więcej...
Krótki żart na koniec, tajemnica, którą mówiący zachował dla siebie.
Chłód, zimno, ale już byłem - noworodek był tak wyziębiony, że nie dał rady
nawet się poskarżyć.
- Owińcie go i zanieście do kojca hodowlanego. Sądzę, że szybko zrobimy z niego
użytek.
Zabójca leżał kawałek ode mnie. W miejscach, których kilka sekund albo kilka
stuleci temu dotykała moja ręka, zostawiając ślady wilgoci, mróz szybko rysował
delikatne fraktale. Jeśli będę dalej leżał na ziemi i poddam się cudzym
wspomnieniom, umrę. Nie chciałem umrzeć, chciałem zabić Martowskiego, spalić
dwa obrazy, pogadać z Waardem i dowiedzieć się wielu rzeczy.
Szereg kontenerów nade mną. Kolejne zaćmienie.
Odgłos chirurgicznych przyrządów amputacyjnych, ból i wściekłość
przychodzące potem. Bezsilność przełamywana pragnieniem zemsty.
Z tego można czerpać siłę. Są istoty, które to potrafią.
Przemarznięty chłopiec bez jednego ramienia tuła się po korytarzu. Krew sączy
się przez wciąż cienką syntetyczną skórę, która pokrywa ranę. Chłopiec pcha przed
sobą wózek z jakimś ogromnym urządzeniem. Ciężko mu idzie, słyszę, jak jego serce,
omamione lekami uspokajającymi, umęczone pompuje krew. Każde uderzenie
kosztuje go coraz więcej i przynosi większe cierpienie. Chłopiec zatrzymuje się przy
drzwiach, na nosie ma nieforemne, wielkie gogle. Już rozumiem. Idzie nocą
nieoświetlonym korytarzem, widzi dzięki czemuś w rodzaju noktowizora. Zimno, w
pomieszczeniu jest zimno.
Zawsze gdy zaczyna się robić ostro, jest zimno. Mnie też jest zimno. Podczas
umierania jest zimno, nawet jeśli człowiek smaży się w ogniu piekielnym. Skąd ja to
wiem?
Chłopiec stoi przed drzwiami. Urządzenia wspomagające jego wzrok nie są
dostatecznie funkcjonalne, nie może odczytać imienia na tabliczce. Tylko że on je
dobrze zna. Spogląda na zamek, dobry zamek, połączenie elektronicznego i
mechanicznego. Metalowy odgłos, a zaraz po nim krótkie piknięcie. Chłopiec dostał
się do środka. Może siłą woli, a może pomaga mu niewidzialny wspólnik, którego
obecności nie jest świadomy.
Pada śnieg, ale szelest płatków i tak po chwili ustępuje halucynacjom.
Popycha wózeczek do pokoju. To pracownia, a za nim pomieszczenie
mieszkalne. Na łóżku ktoś śpi. Nie słyszy cichego odgłosu sunących po dywanie