kółeczek, lekkiego stuknięcia, kiedy chłopiec zahacza o stół swoim ładunkiem.
Wózeczek już stoi koło kanapy, na której śni nieznajomy człowiek. To ostatni sen
w jego życiu.
Wiem to tak samo dobrze jak to, że jest mi zimno. Ze pomału zamarzam. Jednak
wizja jest zbyt silna i fascynująca.
Chłopak naciska guzik, czuję jego oczekiwanie, mieszankę mściwej nienawiści
bliskiej spełnienia. Maszyna ożywa, czerwone kontrolki pobłyskują w ciemności i
stopniowo przechodzą w zieleń, silniki uruchamiają się z dyskretnym warkotem.
Śpiący człowiek ma ostatnią szansę, ale wiem, że ją zmarnuje. Zdradzają mi to
cudze, odziedziczone wspomnienia. Ręka ze strzykawką i igłą znajduje aortę i
aplikuje dawkę leku - albo jadu.
Oddech się zmienia, mężczyzna otwiera oczy, w świetle deski rozdzielczej
poznaje nocnego gościa. Stara się coś powiedzieć, ale już nie włada swoim ciałem.
To przez ten zastrzyk.
Widzę narastające wzruszenie chłopca, wzruszenie graniczące z pożądaniem
seksualnym, na chwilę tłumiące nawet permanentny ból, który jest częścią jego
życia. Zrywa kołdrę z przerażonego, przestraszonego mężczyzny. Urządzenie
zaczyna pracować. To aparat operacyjny, teraz zaprogramowany na wiwisekcję.
Na twarzy chłopca rozkwita szeroki uśmiech, aż nim trzęsie z ekscytacji. Jego
nienawiść znajduje ujście. Chłopiec rękami pomaga maszynie wyciągać wnętrzności
- wątrobę, nerki, jelita. Biologiczna egzystencja mężczyzny coraz bardziej zależy od
stopniowo uruchamianych niecielesnych kręgów. Pod koniec chłopak nie jest już w
stanie się opanować. Zatrzymuje maszynę i wściekły dźga mężczyznę skalpelem,
grzebie w otwartej jamie brzusznej i wreszcie wyciąga z klatki piersiowej jeszcze
pulsujące ludzkie serce. Rzuca je na ziemię i przepełniony nienawiścią skacze po
nim, rozdeptując na krwawą miazgę.
Otworzyłem oczy. To wspomnienie w pewien sposób mnie zbrukało, ale
jednocześnie dodało mi sił. Na chwilę stałem się tym chłopcem, kimkolwiek by on był.
Wiedziałem, o co mu chodzi, rozumiałem go. Moje drugie ja, to zamknięte,
postąpiłoby tak samo. Znowu zaczął padać śnieg, wirujące płatki wysysały ze mnie
resztki ciepła. Złapałem Kleszczami za brzeg kontenera i podciągnąłem się do pozycji
stojącej. To trochę pomogło. Nie bez trudu dreptałem w miejscu, aż wróciło mi czucie
w nogach i mogłem iść samodzielnie.
Na Martowskiego jeszcze przyjdzie czas, teraz musiałem pozbierać się do kupy.
* * *
Micuma nie komentowała mojego mizernego wyglądu, kiedy dosypywałem jej paszy.
- Uciekł mi - rzuciłem krótko i poszedłem do pokoju. Tam było trochę cieplej.
Usiadłem na łóżku, zarzuciłem na ramiona koc i wyczerpany gapiłem się w ścianę.
Po chwili przyłapałem się na tym, że znowu rozmyślam o Raymondzie Curtisie.
Nigdzie nie było napisane, że amputowano mu rękę, a jego dzieciństwo wyglądało na
stosunkowo szczęśliwe, ponieważ ojciec - bogaty przemysłowiec i biznesmen - starał
się, żeby jego syna nikt nie skrzywdził. Dopiero potem, kiedy Raymond dorósł i ich
drogi się rozeszły, musiał się sam o siebie troszczyć. Całkiem nieźle mu to szło.
Co miały oznaczać te odziedziczone wspomnienia? Dlaczego ten drugi przyjmował
je z takim entuzjazmem? Dlaczego dotyczyły cielesnego zamroczenia? Zamroczyli
mnie po to, żebym się bardziej w kogoś wczuł? Niektóre informacje wynurzały się
pozornie znikąd, jakby przychodziły z zamierzchłych czasów mojego poprzedniego
życia. Po każdym takim wspomnieniu zamknięty we mnie demon, ukryte zabójcze ja,
przybierał na sile. Może to właśnie był powód zamroczenia - miało uwolnić uwięzione
we mnie myśli? Mimo to nie czułem nienawiści do mieszkańca mojego umysłu. Z
każdym dniem coraz bardziej postrzegałem go jak siebie, ale jednocześnie się
obawiałem. To było niebezpieczne, miałem pewne podejrzenia, jak mogło dojść do
tego utożsamiania - prawdopodobnie udało mu się przeniknąć przez magiczne zamki i
wpłynąć na moje myśli. Raymond Curtis, którym kiedyś byłem, którego ludzie
opiewali w legendach, przestał istnieć. Definitywnie.
* * *
Miałem nadzieję, że późniejsza rozmowa z Waardem wiele wyjaśni. Przedtem jednak
musiałem wykonać zadanie zlecone przez gangsterską królową i trochę odtajać.
Żeby się ogrzać i odzyskać równowagę w zalewie męczących myśli, wziąłem się do
przeglądu broni. Margaret i Greyson od dawna nie wystrzelili, ale miałem przeczucie,
że to się szybko zmieni. Wyczyściłem je, zaimpregnowałem specjalnym olejem do
stosowania w ekstremalnie niskich temperaturach. Nawet w ostrawskim mrozie
miałem do nich całkowite zaufanie. Potem położyłem na poduszce Nóż. Wyglądał
normalnie - wielki bowie z rękojeścią z szarej kości. Tylko czasami na jego ostrzu
pojawiał się przypadkowy błysk.
Cały następny dzień poświęciłem na obchód hal. Znalazłem kilku nieboraków,
którym zapłaciłem, by poszli do szpitala akademickiego i dali się przebadać. W miarę
jak mróz się potęgował, wzrastały też stawki, które musiałem oferować. Wraz z
każdym spadkiem temperatury kożuchy, samogrzewcze płaszcze, termomaski były
coraz droższe. Sprzedawcy, którym udało się utrzymać straganiki z gorącymi
napojami i przekąskami, przeżywali katusze. Przy minus sześćdziesięciu stopniach i
zrywających się od czasu do czasu porywach wichru człowiek był w stanie przebywać
pod gołym niebem zaledwie kilkadziesiąt minut.
W każdej chwili mogłem wybuchnąć, mróz wcale nie poprawiał mi samopoczucia.
Kilka razy przyłapałem się na tym, że rozglądam się w poszukiwaniu jakiejś