Выбрать главу

prostytutki, ale ulice były niemal wyludnione, nieliczni przechodnie pospiesznie gonili

za  swoimi  sprawami.  Nie  chciałem  krążyć  po  zatłoczonych  halach  pełnych

potencjalnych  świadków,  poza  tym  musiałem  się  mieć  na  baczności.  Martowski  na

pewno  nie  zaszył  się  w  norze,  tylko  szykował  do  wyrównania  rachunków.  I

dowartościowania  się  -  ucieczka  w  popłochu,  do  której  go  zmusiłem,  raczej  nie

podniosła jego samooceny.

Aby  ogrzać  się  chociaż  trochę  i  polepszyć  sobie  nastrój,  wstąpiłem  do  szynku

Konopasa.  Szyld  ze  stalowych  rur  informował  jasno  i  wyraźnie:  „Nalewamy  przy

każdej  pogodzie,  o  każdej  godzinie.  Niczego  więcej  się  nie  spodziewajcie”.  Budynek

służył za magazyn, niedaleko wznosiły się ku pochmurnemu niebu wieże wydobywcze.

Obok,  pomiędzy  resztkami  hałd,  stalowych  transporterów  taśmowych  i  innych

elementów wyposażenia kopalni, jeszcze niedawno istniał plac targowy na otwartym

powietrzu. Zostały po nim jedynie przysypane śniegiem ruiny straganów.

Dym z otwartego ognia zaczął mnie kręcić w nosie, w uszy uderzył syk gazu i echo

odbijające się od wysokiego dachu. Bar znajdował się pośrodku placu, przy stołach dla

gości  rozstawiono  koksowniki  z  rozżarzonym  węglem,  którego  ogromna  hałda

zalegała z tyłu, po prawej. Mężczyzna w rozpiętym baranim kożuchu zostawił swych

kompanów,  wziął  jeden  z  ogromnych  czterokołowych  wózków  i  ruszył  w  stronę

węglowej  góry.  Przez  chwilę  gadał  ze  strażnikiem,  potem  mu  zapłacił  i  wrócił  z

zapasem  czarnego  złota.  Dorzucił  do  ognia  grzejącego  kompanię.  Przy  minus

sześćdziesięciu  określenie  „czarne  złoto”,  tak  często  stosowane  w  miejscowej  prasie,

wydawało  się  najbardziej  odpowiednie.  Widać  właściciel  baru  uznał,  że  nie  tylko

wewnętrzne, alkoholowe ciepło utrzymuje przy życiu jego klientów. A może nie chciał

nosić zwłok. Tak czy inaczej, zarabiał.

Kupiłem  sobie  dzban  piwa,  oczywiście  grzanego,  i  zająłem  miejsce  przy  pustym

stole daleko od wszystkich źródeł ognia. Pewnie dlatego nikt przy nim nie siedział. Był

zespawany ze stalowych profili, nawet dziesięciu chłopa nie dałoby rady go przenieść.

Siedziałem, odpoczywałem i rozglądałem się wokoło.

Płomienie ognia harmonijnie się zakołysały, gdy wszedł kolejny klient. Włosy na

karku stanęły mi dęba, Oko przeszło na przybliżenie i zmusiło mnie do spojrzenia w

stronę  drzwi.  Wraz  z  nieznajomym  nadciągała  moc.  Specyficzna,  obca  moc,  z  którą

jeszcze nigdy się nie zetknąłem. W końcu poznałem go mimo półmroku. Martowski...

albo coś, co się w niego wcieliło. Wiedział, że tu jestem, szedł prosto do mnie.

Oko przestawiło się na przybliżenie i ukazało mi go w trybie rentgenowskim. Siła

najemnego  zabójcy  nie  tkwiła  już  w  pustce  i  śmierci,  przeciwnie  -  był  świeżo

naładowany  energią,  która  krążyła  tętnicami  i  żyłami,  emanowała  dyskretną  aurą.

Zatrzymał  się  pięć  kroków  ode  mnie,  w  odległości  najlepszej  do  oddania

perfekcyjnego  strzału.  Oczy  płonęły  mu  szaleństwem  i  wewnętrzną  pewnością.

Podczas naszego ostatniego spotkania też nie sprawiał wrażenia w pełni poczytalnego,

teraz jednak wyglądał, jakby opuściły go resztki rozumu, wyparte przez coś zupełnie

innego.

Amulety,  talizmany  i  detekcyjne,  magicznie  naładowane  chipy  na  łańcuszkach

dzwoniły,  cykały,  wibrowały,  grzały  albo  ziębiły.  Zalewały  mnie  fale  podobne  do

paniki albo zgrozy. Tylko że zwykle to ja wywoływałem takie paraliżujące ciało i umysł

odczucia.

- Znowu masz ochotę potrenować sprint? A może nazywasz tę dyscyplinę szybkim

odwrotem? - zagadnąłem pogardliwie, ale też pojąłem, że się boję.

To uczucie jednocześnie było nowe i miało w sobie coś starego, dobrze znanego.

Coś, co tkwiło głęboko w moich myślach, lecz już od dawna się z tym nie spotkałem.

- Wczoraj to wczoraj.  - Przewiercił mnie wzrokiem, w którym tlił się żar.  - Mała

prywatna  rozgrywka.  Chciałem  się  przekonać,  czy  rzeczywiście  jesteś  tak  dobry,  jak

mówią. Dzisiaj jestem tu służbowo. - Skrzywił się.

Ten  sam  tlący  się  żar  skrywał  się  również  w  jego  ustach.  Może  cały  był  nim

przepełniony?  Nienawidziłem  swojego  strachu,  ten  drugi,  demon,  nienawidził  go

jeszcze bardziej. A w nienawiści jest ukryta siła.

Zabójca  znalazł  się  w  mojej  dłoni  niemal  bez  współudziału  świadomości,

jednocześnie sięgnąłem po Margaret opartą o ławę. Nigdy nic nie wiadomo.

Martowski nawet nie drgnął, ale nagle w obydwu dłoniach trzymał pistolety. Nie

sięgnął  po  nie,  stanowiły  część  jego  ciała,  a  teraz  po  prostu  się  zmaterializowały.  W

jednej chwili porosły go żylaste korzenie, jak wtedy, kiedy prezentował, w jaki sposób

zastrzelił Wachtmana.

Ale  ja  już  byłem  w  ruchu,  już  odbiłem  się  od  podłogi,  aż  stalowe  podbicie

podeszew skrzesało iskry. Z nieprawdopodobną szybkością przesunąłem Margaret w

dłoni  i  pierwszym  strzałem  trafiłem  Martowskiego  w  prawą  rękę.  Jego  seria  minęła

mnie  o  włos.  Padłem  na  kolana,  umykając  kanonadzie  z  drugiego  pistoletu.

Wykorzystałem  siłę  bezwładu  i  starałem  się  powalić  go  na  ziemię,  ale  przeskoczył

nade  mną.  Przewróciłem  się  na  plecy  w  samą  porę,  żeby  zobaczyć  Martowskiego

wysoko  pod  sufitem,  obie  lufy  jego  broni  wyglądały  niczym  niekończące  się  źródło

ognia.  Widziałem  lot  tych  kul,  jednej  za  drugą.  Wiłem  się  jak  piskorz,  wokół  mnie

metal  brzęczał  i  dzwonił,  wbijając  się  w  podłogę.  Potem  dostałem  w  ramię.  Jakby

najechał na mnie pociąg towarowy. Martowski to wyczuł, zeskoczył kawałek dalej, w

jego  oczach  tlił  się  żar  zwycięstwa.  Tylko  że  właśnie  tam  mierzyłem  z  Margaret,

wystarczyło pociągnąć za spust. Wielkokalibrowa śrutówka huknęła i rozerwała tułów

Martowskiego.  Jego  wewnętrzny  ogień  rozbłysnął  teraz  pełnym  płomieniem  i

natychmiast  sprawił,  że  rany  się  zrosły.  Strzeliłem  jeszcze  raz,  to  go  powaliło  na

ziemię.  Ludzie  krzyczeli  i  w  popłochu  usiłowali  się  ukryć.  Piekielny  ból  z  ramienia

promieniował  na  całe  ciało,  jakby  mi  zaaplikowano  metr  sześcienny  jakiegoś  jadu.