Выбрать главу

Puściłem  Zabójcę,  sięgnąłem  po  Nóż  i  jednym  zdecydowanym  ruchem  wydłubałem

pocisk  z  rany.  Zadzwonił  o  podłogę  i  z  głośnym  syczeniem  wypalił  w  niej  dziurę.

Kleszcze bez mojego rozkazu schowały Nóż do pochwy i rozwinęły się na całą swoją

długość, żeby sięgnąć do Zabójcy.

I już obaj zerwaliśmy się na równe nogi, Martowski pierwszy pociągnął za spust.

Kopniakiem  przewróciłem  ciężką  ławę,  żelazo  przyjmujące  na  siebie  kule  dzwoniło,

dźwięczało,  narzekało.  Gnałem  wzdłuż  tej  prowizorycznej  barykady  w  stronę  hałdy

węgla, która mogła mi zapewnić lepszą osłonę. Martowski nękał mnie strzałami i ani

trochę nie odpuszczał.

Żylaste korzenie, którymi był połączony z bronią, pulsowały w rytm strzałów, Oko

pokazywało bąble energii zmieniające się w magazynkach w naboje.

Ostatni krok, zaraz będzie miał świetne pole do popisu. Wyskok, nie w kierunku,

w  którym  biegłem,  ale  ostro  w  lewo,  wprost  ku  ławie.  Naparcie  ramieniem,

skrzypienie żelaza na nierównej podłodze, pędzącego prosto pod nogi Martowskiego.

Nie  zdążył  wyhamować,  wpadł  na  przeszkodę,  a  zderzenie  z  nią  wyrzuciło  go  w

powietrze.  Pocisk  wyrwał  mi  kawałek  mięsa  z  twarzy.  Przetoczyłem  się  przez  ławę,

stanąłem  na  rękach  i  energicznie  wyprostowawszy  tułów,  kopnięciem  obunóż

posłałem go jeszcze wyżej. Pozornie pomału wirował w locie, jego broń wypluwała z

siebie  pociski  i  kosiła  wszystko,  co  tylko  żyło.  Padłem  na  ziemię  i  gdy  plecami

dotknąłem  podłogi,  wystrzeliłem  w  stronę  latającego  celu.  Zabójca  pięć  razy  ogłosił

wyrok  śmierci,  a  potem  dołożyłem  mu  z  Margaret.  Ani  razu  nie  chybiłem.  Pociski

nafaszerowały Martowskiego na wszystkie strony, padł zmieniony w kilka krwawych

strzępów  mięsa  połączonych  żylastymi  korzeniami.  Wstałem,  automatycznie

załadowałem  Margaret  i  Zabójcę.  Musiałem  wyciągać  naboje  z  kieszeni  płaszcza,

ładownice zgubiłem w trakcie pojedynku.

Niektórzy ludzie jęczeli z przerażenia, inni, zalani krwią, umierali powoli, jednak

sam Martowski umrzeć nie zamierzał. Siła, którą był przepełniony, znowu go scalała

w monolit. Gdy skończyłem nabijać broń, już mógł unieść pistolet.

- Mnie nie zabijesz - wycharczał.

Przestrzelona  krtań  jeszcze  nie  zdążyła  się  całkiem  zagoić.  Żaden  czar  nie  jest

doskonały. Wepchnąłem Martowskiemu do ust lufę Margaret i pociągnąłem za spust.

Zdążył  strzelić,  ale  trafił  mnie  tylko  w  ucho.  Jedno  w  tę  czy  we  w  tę,  co  za  różnica.

Ważne, że kula nie utkwiła w ciele.

Głowa  Martowskiego  rozprysła  się.  Wycelowałem  w  klatkę  piersiową  i  znowu

pociągnąłem za spust. Rozszarpane ciało odsłoniło oplecione czarnymi żyłami serce.

Ciągle pulsowało energią, a na szczycie szyi zaczęła pączkować dziwna narośl - chyba

zarodek następnej głowy. Witalności na pewno mu nie brakowało.

Powinienem się bać, krzyczeć z przerażenia, tak jak ludzie dookoła. Może nawet

jeszcze  bardziej,  bo  wiedziałem,  że  dzieje  się  coś  nienaturalnego,  przeczącego

wszystkim  magicznym  i  niemagicznym  prawidłowościom  naszego  i  tak  już

pokrzywionego świata. Tyle że ja się nie bałem.

Uklęknąłem i zanim rana zdążyła się zrosnąć, wyciąłem mu Nożem serce, tak jak

to  widziałem  w  czyimś  wspomnieniu.  A  może  w  zapowiedzi  przyszłych  wydarzeń?

Serce nie przestawało pulsować, ciało Martowskiego zaczęło dygotać, jakby usiłowało

wstać  i  mnie  dosięgnąć.  Ręka  z  pistoletem  zgięła  się  w  łokciu  i  zaczęła  niepewnie

szukać  celu.  Ten  chłopak  z  mojego  snu  był  za  młody,  za  mało  doświadczony,  nie

wiedział, co należy zrobić. Nie to co ja. Ścisnąłem serce w pięści i odgryzłem kawałek.

Raz,  drugi,  trzeci  i  już  było  po  wszystkim.  Opadłem  z  sił  i  runąłem  na  ziemię  obok

nienaturalnie  szybko  rozkładającego  się  ciała.  Ten  drugi,  którego  myśli  przez  kilka

chwil  były  w  moim  zasięgu,  wycofywał  się,  podczas  gdy  ja  z  przerażeniem

obserwowałem krwawy ochłap, a bitewny szał mijał.

Absolutne napięcie ustąpiło, zaczęły do mnie docierać jęki rannych i przerażone

krzyki gości szynku Konopasa, którzy mieli trochę więcej szczęścia. W końcu udało mi

się wstać, lecz z trudem utrzymywałem równowagę. Wygrałem.

- Tatar smakuje lepiej - powiedziałem do gapiów.

To  była  kropla,  która  przepełniła  czarę.  W  panice  uciekali  z  krzykiem  prosto  w

mróz i wicher, byle jak najdalej od szalonego mordercy, ode mnie. Nie mieli poczucia

humoru i dystansu, jak by z pewnością nie omieszkała napomknąć Micuma.

Sala opustoszała, towarzystwa dotrzymywały mi już tylko trzaskające płomienie i

zgrzyt  stali.  To  mróz  w  kombinacji  z  ciepłem  starał  się  wypaczyć  konstrukcję  nośną

hali. Potem wyrobiony mechanizm zamknął drzwi i wokół zapanował półmrok.

Czekałem, aż zabije mnie trucizna, aż to, co czyniło Martowskiego tak silnym i co

w  ferworze  walki  zjadłem  razem  z  jego  sercem,  pożre  mnie  od  środka.  Nic  takiego

jednak się nie działo, rozmazany świat stopniowo się wyostrzał. Odzyskiwałem siły w

normalnym  tempie,  a  może  nawet  jeszcze  szybciej.  Uświadomiłem  sobie,  że  nagle

czuję się dużo lepiej niż przed pojedynkiem.

W  tej  samej  chwili  pojąłem,  że  nie  jestem  w  hali  sam.  Przy  barze  stały  dwie

kobiety  i  obserwowały  mnie  w  milczeniu.  Jak  się  tu  dostały?  Nie  przypominałem

sobie,  żebym  słyszał  dźwięk  kroków  albo  poczuł  powiew  zimnego  wiatru,  który  z

pewnością musiały wpuścić do środka.

Schowałem Zabójcę do kabury i z Margaret przewieszoną przez ramię ruszyłem w

ich kierunku.

To była moja pracodawczyni w towarzystwie kogoś w pewnym sensie bardzo do

niej podobnego. O ile jednak gangsterską szefową uważałem za surową i oschłą, o tyle

jej  towarzyszka  wydawała  się  wyciosana  ze  stali  pancernej,  zamiast  oczu  miała  lufy

dział,  a  zęby,  choć  doskonałe  i  okrążone  zmysłowymi  ustami,  przypominały

hartowane  ostrza  mieczy.  Ona  również  miała  na  sobie  płaszcz  narzucony  przez

ramiona, spięty matową klamrą, a pod nim tylko ciemność.

- Coś do picia?

- Najchętniej piję krew swoich nieprzyjaciół - odparła nieznajoma.

Głos, nawet cichy, wydawał się ciąć jak ostrze.