Rozejrzałem się za jakimś trupem.
- Jeszcze ciepły - odpowiedziałem spokojnie. - Ale nie mogę gwarantować, że to
pani nieprzyjaciel.
Moja szefowa spojrzała w kierunku nieba rdzewiejących elementów nośnych i
pokręciła głową.
- Wystarczy nam coś bardziej zwyczajnego. Na przykład grzane wino.
Przeskoczyłem przez ladę i przygotowałem dla każdego po jednym kubku. Czułem
pulsowanie Noża w pochwie. Był wyjątkowo niespokojny. Coś mu się nie podobało... a
może wręcz przeciwnie.
- Czy zrobił pan jakieś postępy w śledztwie?
Wziąłem łyk wina, zmagając się z siłą podwójnego spojrzenia.
- Niewielkie, a dlaczego pani pyta? Spieszy się pani?
- Pojawił się nowy gracz - oznajmiła ze spokojem. - Połączył się z Wachtmanem i
zeszłej nocy przeprowadzili atak na moje terytorium.
- Czy raczej wchłonął Wachtmana i teraz używa jego imienia, jego zaplecza -
dodała druga kobieta.
- Możliwe.
- Ciężko ich zabić? Tak jak tego bydlaka? - Wskazałem miejsce, gdzie powinno
leżeć ciało Martowskiego.
Teraz zostało po nim tylko lepiące się zagłębienie.
- Tak, trudno - powiedziała szefowa gangsterów. - Ale chyba nie aż tak trudno jak
pana Martowskiego.
Napiła się wina - to był sam kwas, a mimo to zachowała spokojną minę. Kiedy
jednak zerknąłem na kolor napoju w jej kubku, stwierdziłem, że pije coś zupełnie
innego niż ja. A przecież nalewałem wszystkim z tego samego kanistra.
- A pani jest tutaj, żeby pomóc siostrzyczce? - zwróciłem się do nieznajomej.
O dziwo, uśmiechnęła się. Gdybym nie był tak odważny i nie zjadł przed chwilą
serca swojego wroga, pewnie ten uśmiech napędziłby mi stracha. Właściwie i tak go
napędził, ale zachowałem przynajmniej pozory spokoju.
- Prawidłowa dedukcja - potwierdziła. - To on? - zapytała i spojrzała na siostrę.
- Tak, on. Nawet jeśli wielu rzeczy nie wie.
Nie podobało mi się, że znowu czuję się jak głupek.
- A może byśmy się sobie przedstawili? - zaproponowałem. - Ot, czysta kurtuazja.
Między dobrze wychowanymi... - zastanawiałem się nad odpowiednim słowem.
- Istotami? - zaproponowała nieznajoma.
- Tak - przytaknąłem. - Prawdopodobnie Raymond Curtis - przedstawiłem się po
krótkim wahaniu.
Osiemdziesiąt lat temu Curtis poprowadził ludzi przeciwko upiorom, deksom,
demonom, bogom. Publiczne przyznanie się do przeszłości było ryzykiem. W interesie
każdego z nieludzi leżało zabicie mnie, ponieważ dawno temu stałem po przeciwnej
stronie barykady. W zasadzie nic nowego, i tak ciągle ktoś próbował mnie uśmiercić, a
ja nie pozostawałem dłużny. Na razie prowadziłem w tej rozgrywce.
Spojrzały na siebie w milczeniu. Ich twarze niczego mi nie zdradziły.
- Jestem Kali - przedstawiła się nieznajoma.
- Jestem Kuan Jin - powiedziała moja pracodawczyni.
Zamarłem z kubkiem wina w dłoni w połowie drogi do ust.
- Bogini wojny i bogini miłosierdzia - wyszeptałem mimowolnie, Nóż poruszył się
w pochwie.
Można to było odczytać jako radość.
- Tak. Jesteśmy siostrami - dodała Kuan - jak pan już zapewne odgadł.
Bogini miłosierdzia, która rządzi gangsterami i nie waha się zlecić zabójstwa?
Chociaż... dlaczego nie, ludzie zazwyczaj nie używali słowa „miłosierdzie” w jego
pełnym znaczeniu, które w tym świecie zyskało całkiem nowy wymiar, odmienny od
pierwotnego.
Wszyscy troje napiliśmy się wina. Nagle i ja miałem w kubku coś zupełnie innego,
smaczniejszego, co nie wywoływało odruchów wymiotnych. Zmienić złe wino w dobre
z pewnością łatwiej niż wodę w wino.
- Poprosiła pani o pomoc ze względu na Wachtmana? - zapytałem.
Nie liczyłem na to, że odpowie. Była boginią, nie musiała się spowiadać.
- Tak, ze względu na Wachtmana i inne sprawy. Czasy się zmieniają. Na gorsze.
Nie musiała tego mówić, to było oczywiste. Przyglądałem się im, usiłując odkryć
ich prawdziwe ja na podstawie fizycznych postaci, które przyjęły.
Milczały, dając mi czas na przemyślenia, jakby zależało im na moim zdaniu.
Potem płomienie zamigotały, nasze twarze owiał prąd mroźnego powietrza.
Odwróciłem wzrok w stronę drzwi.
Stał tam człowiek... albo coś o ludzkim spojrzeniu, na mnie jednak wywarł
całkowicie nieludzkie wrażenie. O ile od Martowskiego biła aura mocy, o tyle przybysz
uosabiał siłę w czystej postaci, jej ognisko. Przeszedł kilka kroków w głąb hali i wbił
we mnie wzrok. To było jak spoglądanie na swoje odbicie w tafli rtęciowego jeziora,
kiedy zamiast wejrzeć głębiej chociaż na milimetr, widzi się tylko własny
zdeformowany obraz.
Twarz nieznajomego, podobnie jak jego odzież, wydawała się nienaturalnie
zuniformizowana, bez jakichkolwiek indywidualnych rysów, jakby była średnią
wyciągniętą z tysięcy ludzkich twarzy.
- Wpadłeś na imprezę? - zagaiłem.
- Kim jesteś?
Blacharz, sztuczna inteligencja, z którą jakiś czas temu spotkałem się w górach,
miał lepszy głos.
- Zapytałem pierwszy - zwróciłem mu uwagę przyjacielskim tonem i odpiąłem
kaburę Zabójcy. Margaret leżała w zasięgu ręki.
Przez chwilę rozważał moją odpowiedź, jakby jej nie rozumiał, a potem odwrócił
się w lewo i wskazał ciało jednej z ofiar kanonady Martowskiego.
Martwy wstał. Poczułem niepokój Kali i Kuan. Działo się coś, czego nawet one nie
rozumiały.
Przybysz z rtęciowymi oczami zwrócił się do martwego w nieznanym, syczącym
języku. Takich dźwięków nie sposób wykrzesać z ludzkiego gardła. Widząc spojrzenia
Kuan i Kali, zrozumiałem, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Trup odpowiedział w
podobny sposób, przesłuchanie trwało jeszcze dobrą chwilę. Boginie były bardzo
zaniepokojone.
Wydawszy z siebie krótki syk, martwy położył się z powrotem na podłodze i już po
chwili nic nie świadczyło, że jeszcze przed chwilą odpowiadał na pytania przybysza.
- Zdradził mi - przybysz wskazał stygnące ciało - że dobrze trafiłem. Przyszedłem
po ciebie. - Wbił we mnie srebrne oczy.
Trzymałem Zabójcę.
- Jest pod moją ochroną - wmieszała się do rozmowy Kuan Jin.
Nieznajomy zawahał się, jakby naradzał z kimś dla nas niewidzialnym.
- Ustąp. Zmierzymy się, kiedy przyjdzie czas - odpowiedział spokojnie, lecz
stanowczo.
- Jestem jeszcze ja, siostrzyczka - odezwała się Kali.