W jej głosie brzmiał uśmiech, na twarzy malowała się żądza. Poruszyła
ramionami, płaszcz zsunął się na ziemię. Już wiedziałem, co skrywała ciemność -
dodatkowe dwie pary rąk, w każdej z nich bogini trzymała broń. I nagle miała tych rąk
nieskończenie wiele, w powietrzu świszczały przecinaki, miecze, młoty bojowe,
maczety, szable, pistolety maszynowe, siekiery, rewolwery, karabiny. Kali rosła i
jednocześnie pozostawała niezmienna...
Bezwolnie cofnąłem się o kilka kroków, byle dalej od mocy, która mogłaby mnie
pochłonąć.
Nieznajomy stracił nieco pewności siebie, a Kali uśmiechnęła się szeroko; z ostrzy
jej broni kapała lśniąca krew, w powietrzu unosił się zapach prochu strzelniczego,
smród trotylu, nagle rozległ się świst odłamków i huk wystrzałów z dział.
- Nasz czas jeszcze nie nadszedł. Ale następnym razem również tobie radzę mieć
się na baczności, Wielka Ukończycielko - ustąpił wreszcie i zaczął się wycofywać.
Powstrzymałem się ostatkiem sił, żeby do niego nie strzelić, ot tak, dla sportu, w
plecy. Szkoda naboju. Zbyt wiele ich zużyłem na Martowskiego.
- Kto to był? - zapytałem, kiedy zostaliśmy sami i ogień się uspokoił.
- Nie wiem. - Kali obojętnie wzruszyła ramionami. Miała już tylko sześć par rąk. -
Od myślenia mam ją - wskazała na Kuan. - W każdym razie to nie był wariat, skoro w
końcu ustąpił. Ale musiał się najpierw zastanowić. - Z niedowierzaniem pokręciła
głową i sięgnęła po dzbanek.
Przeniosłem wzrok na Kuan.
- To było coś, co w ogóle nie powinno istnieć na tym świecie. Ale nie wiem
dokładnie kto albo co. Jeszcze nie wiem.
Kuan Jin sprawiała wrażenie lekko wyprowadzonej z równowagi.
- Kim są ci dwaj szermierze z obrazu? - kułem żelazo, póki gorące, póki boginie
mówiły otwarcie i szczerze.
- Amdo - odpowiedziała Kali i napiła się wina.
Jej siostra spojrzała na nią z wyrzutem.
- Nie składałam żadnej przysięgi, nie jestem związana żadnymi ślubami i nie
muszę od dziesiątków lat kombinować, jak by je tu naruszyć, nie szargając honoru. -
Machnęła ręką na niewypowiedzianą pretensję. - Wiesz, co to jest Bardo?
Przypomniałem sobie ducha matki, który zaprowadził mnie do grobu córki.
Przytaknąłem.
- Bardo to dusza, która po śmierci człowieka zostaje w naszym świecie. Tkwi tu
tak długo, póki nie utraci siły woli lub nie wykona zadania, jakie go zatrzymało -
wyrecytowałem.
- Amdo to bandyci, którzy odpowiedzieli na wezwanie i wrócili jako duchy do
świata ludzi, zwykle ze względu na gratyfikację. Musi im się opłacać, ponieważ o
powrocie można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest przyjemny - wyjaśniła.
- I zazwyczaj są to strasznie brutalne i silne duchy, inaczej nie dałyby rady. Nawet
większość demonów się ich boi.
- A bogowie?
- Ja nie. - Kali pogardliwie pokręciła głową.
Dorzuciłem trochę węgla do ognia, dolałem nam wina. Z każdym łykiem
smakowało coraz lepiej, język się do niego przyzwyczajał. A raczej boginie stopniowo
podnosiły jakość wina do poziomu, do którego były przyzwyczajone.
- Rzekłbym, że szykuje się jakaś wojna - powiedziałem w zamyśleniu, dopiłem
resztkę wina i znowu sobie nalałem.
Kuan Jin kiwnęła głową i podsunęła kubek.
- Zważywszy, że poprosiłam o pomoc siostrę, jest to wielce prawdopodobne.
- Czy wyjaśnianie, jak to możliwe, że Wachtman ciągle żyje, ma jeszcze sens?
Według mnie miało, chciałem się tylko upewnić, że Kuan dotrzyma danego słowa.
- Ma. Od niego zaczęły się moje problemy, a sama mam jeszcze wiele do
zrobienia.
- A poza tym jesteś właściwą osobą do wykonania tego zadania. - Kali uniosła
kubek, żeby się ze mną stuknąć.
Jakimś cudem znowu miała na sobie płaszcz i tylko jedną parę rąk.
- Potrzebuję więcej informacji o ostatnim starciu z ludźmi Wachtmana -
przypomniałem.
Od jednego z koszy, w którym pomału dogasał żar, dobiegł jęk.
Kuan przyklękła przy siwym mężczyźnie. Pocisk Martowskiego trafił go w ramię.
Rozkład był już tak zaawansowany, że zaczęła mu się otwierać klatka piersiowa. W
oczach mężczyzny czaiło się wywołane bólem szaleństwo, z ust ciekła piana niemająca
nic wspólnego z naturalnymi wydzielinami ludzkiego ciała. Dotyk Kuan przegnał
cierpienie. Mężczyzna wydał z siebie ostatni dech i z uśmiechem zasnął na wieki.
Bogini miłosierdzia, przypomniałem sobie. Ono ma niejedno oblicze.
Cienie na moment zawirowały w dzikim tańcu, przybył kolejny gość.
- Pan Kaplica - przedstawiła go Kuan, nawet się nie odwracając. -
Wtajemniczyłam go w nasze sprawy. Odpowie na wszystkie pańskie pytania, by był
pan dobrze zorientowany i mógł wywiązać się z zadania, do którego pana wynajęłam.
Rozległo się suche pufff, gdy powietrze wypełniło próżnię powstałą w wyniku
zniknięcia obydwu bogiń. W sali zostałem ja i przypominający urzędnika Pan Kaplica.
Wrażenie psuł tylko automat, który miał przewieszony przez ramię. Nikt nie jest
doskonały.
* * *
Pan Kaplica nie był księgowym, nawet jeśli miał dużo do powiedzenia w kwestii
finansów gangu Kuan. Nazwałbym go raczej głównym strategiem sztabu generalnego,
który przyporządkowywał rozkazy i życzenia bogini do możliwości jej podwładnych.
Zgodnie z tym, co powiedział, ludzie Wachtmana zaczęli pchać się do centrum
Ostrawy. Drobnych potyczek stoczono już całkiem sporo, ale decydujące starcie,
najbardziej przypominające regularną wojnę, rozegrało się na mało zamieszkanym
obszarze, ogrodzonym z trzech stron starymi autostradami i szerokim traktem.
Kaplica nie miał nic przeciwko pokazaniu mi miejsca ostatnich walk.
Niemal wszędzie musieliśmy brodzić w śniegu. Miejskie służby porządkowe z dnia
na dzień pracowały coraz gorzej, przy minus sześćdziesięciu stopniach nawet mnie to
nie dziwiło. W końcu dotarliśmy do tablicy z napisem „Rudna” zatopionej w lodzie.
Sądząc po nieco jaśniejszym kawałku betonu na pobliskim domu, odpadła całkiem
niedawno. Tak nazywał się trakt, przez który właśnie się przedzieraliśmy i o którym