Выбрать главу

Kaplica  wcześniej  wspominał.  Na  otwartej  przestrzeni  wiatr  był  silniejszy  i

nieopisanie  nieprzyjemny.  Mój  przewodnik  twardo  kroczył  kawałek  przede  mną,

głowę  miał  pochyloną,  czapkę  z  baraniego  futra  naciągniętą  tuż  nad  oczy,  usta  i

niemal całą twarz zasłoniętą szalikiem.

Między domami zrobiło się nieco lepiej. Niższe piętra licznych bloków wciąż były

zamieszkane,  wolne  powierzchnie  pomiędzy  budynkami  przecinały  białe,

zlodowaciałe  hałdy,  ludzie  jak  szczury  biegali  wąskimi  korytarzykami  wyrytymi  w

bezkresnym  śniegu. Przed norą wiodącą gdzieś w głąb białej góry  stała wyniszczona

kobieta,  w  ręce  trzymała  zapalonego,  ręcznie  skręconego  papierosa,  a  spod  czapki  z

kożucha ozdobionej wyschniętą słomą wystawały farbowane włosy.

- Nie chciałbyś odpocząć, przystojniaku? Mam tu ciepły i miły kącik - zapraszała

mnie do środka.

Oko przeszło na przybliżenie. Poczułem nagły przypływ żądzy... i jeszcze  czegoś.

Na  szczęście  kobieta  była  zbyt  wyniszczona  i  sterana  życiem,  bym  nie  dał  rady

okiełznać  chuci.  Gorsza  część  mojego  ja  -  ten  drugi,  ten  uwięziony  -  znowu  chciała

dojść do głosu.

Na  placyku  koło  koksownika  z  żarem  stało  kilku  mężczyzn.  Jeden  wyglądał  jak

niedźwiedź  pomiędzy  owcami.  Wysoki  na  dwa  i  pół  metra,  toporna  sylwetka,  która

musiała  być  produktem  zaawansowanej  biotechnologii  albo  manipulacji

genetycznych. Miał na sobie spodnie z foczej skóry i kamizelkę z owczej wełny. Gołe,

nieludzko  duże  dłonie,  skonstruowane  przez  speca  od  biotechnologii,  trzymał  na

mrozie, o nogę oparł młot bojowy. Jego rudawe wąsy coś mi przypominały. Czyżby nie

był wytworem technologii? Jego dziwni wspólnicy wyglądali jak przybysze z zupełnie

innego  świata  -  w  najściślejszym  tych  słów  znaczeniu.  Wlepił  we  mnie  wzrok.

Wyczuwałem  w  nim  lód  i  śnieg,  skrzypienie  trących  o  siebie  lodowców.  Kryło  się  w

nich  coś  odwiecznego,  podobnie  jak  w  oczach  Kuan  Jin.  Z  tym  że  w  jej  przypadku

głębię łagodziła troska o los śmiertelników. A tutaj widziałem jedynie ostrość i mróz.

Byłem prawie pewien, że sięgnie po swą średniowieczną broń, ale  pozwolił nam

przejść.

- Nasi ludzie już czekają. Powiadomiłem ich, że mają się zebrać u Karmiego. To

gospoda i miejscowa centrala - wychuchał przez szal Kaplica.

Kiwnąłem z podziękowaniem głową. Już miałem dosyć tej wędrówki.

Resztę  dnia  spędziłem  na  rozmowie  z  ludźmi,  których  przyprowadził  Kaplica.

Żebracy,  na  pozór  zwykli  rzemieślnicy,  handlowcy,  pracownicy  podziemnych

plantacji. No i oczywiście najemnicy, bez których gang nie mógłby funkcjonować.

Tej nocy rozegrała się chaotyczna bitwa. Otrzymywałem mnóstwo wykluczających

się wzajemnie informacji, ale co do jednego wszyscy byli zgodni: nie wystarczyło trafić

przeciwnika w brzuch, więcej pewności dawała seria albo jeden bezpośredni strzał w

głowę.  Ponieważ  pracowali  dla  Kuan  już  dosyć  długo,  nie  przestraszyli  się  i  dzięki

dobrej  organizacji  oraz  orientacji  w  terenie  zadali  przeciwnikom  poważne  straty.  Ci

jednak nie ustępowali i walczyli do samego końca. Właściwie nawet nie było jasne, co

stanowiło  cel  ataku  -  może  przetestowanie  armii  Kuan,  ewentualnie  porządne

upuszczenie jej krwi.

- A ciała? Gdzie są zabici?  - zapytałem mężczyzny ze sztuczną skórą naciągniętą

na szybko gojące się rany twarzy.

Jedną  rękę  miał  na  temblaku,  a  mimo  to  na  ramieniu  kołysał  mu  się  sztucer.

Kaplica przysłuchiwał się rozmowie, ale w żaden sposób się nie wtrącał.

- Zabrali ich. Każdego, nawet jeśli ryzykowali, że też oberwą. Mamy jedno jedyne

ciało, z pewnością martwe.

- Chciałbym je zobaczyć.

Mężczyzna  wzruszył  ramionami,  Kaplica  skinął  na  karczmarza.  Ten  bez  słowa

otworzył drzwiczki za kontuarem. Przeszliśmy przez kuchnię, magazyn i znaleźliśmy

się  na  zewnątrz.  W  wysokiej  na  dwa  metry  ścianie  śniegu,  napierającej  na  mury

budynku,  była  wydłubana  jama,  a  w  niej  leżało  ciało.  Młody,  trzydziestoletni

mężczyzna  z  klatką  piersiową  rozerwaną  trzema  pociskami,  jeden  obok  drugiego.

Przewróciłem trupa na brzuch. Był twardy jak lód, nic dziwnego przy takim mrozie.

Brakowało  tylnej  części  czaszki  i  większości  mózgu,  pewnie  dostał  ekspansywnym

pociskiem.

- Nie wygląda na takiego, co zamierza ożyć.

- Nieźle oberwał - dodał żołnierz Kuan.

-  W  którym  mniej  więcej  kierunku  ich  odnosili?  -  zapytałem,  dając  znak,  że

możemy wracać do środka.

Nie chciałem bez potrzeby sterczeć na mrozie.

- Nie wiem. Znaleźliśmy kilka śladów opon samochodów dostawczych. Ale dokąd

ich odwieźli... - Wzruszył ramionami.

Przemogłem  chęć  wejścia  do  ciepłego  pomieszczenia  i  ruszyłem  we  wskazane

miejsce,  żeby  przeanalizować  ślady  aut  napastników.  Nie  zostało  ich  za  wiele:  wiatr

nanosił  tumany  śnieżnego  pyłu,  które  zamiatały  powierzchnię  twardego  niczym

marmur  lodu.  Transportery,  czy  co  to  tam  było,  wyjechały  z  uliczek  między

budynkami  mieszkalnymi  na  szeroką  ulicę  Rudną,  a  potem  skręciły  w  lewo,  na

zachód. Niczego więcej nie udało się ustalić.

Czy  to  przypadek,  że  w  tamtym  kierunku  jechało  się  również  do  szpitala

akademickiego? Trochę za daleko, by wybrać się tam od razu, byłem zbyt zmęczony,

zbyt  przemarznięty.  Zostawiłem  Pana  Kaplicę  i  wróciłem  do  pensjonatu;  chciałem

jeszcze pogadać z żebrakami, którym zapłaciłem za to, by dali się przebadać. Jednak

żadnego nie spotkałem, a nie miałem ochoty ich szukać. Jutro też jest dzień.

Dwie godziny później siedziałem z Micumą w stajni, przemarznięty i wyczerpany,

popijałem grzane wino i patrzyłem na swoje trzęsące się ręce. To pewnie skutek zimna

i zmęczenia, ale doszedłem do innego wniosku. Moje drugie ja dawało o sobie znać.

Chciało  czegoś,  czego  nie  dostawało.  Byłem  przekonany,  że  wkrótce  odezwie  się

znacznie bardziej gromkim głosem.

- Ten atak to był test - odezwała się Micuma, kiedy schrupała wszystkie jabłka.

Spojrzałem  na  nią,  po  czym  rozpakowałem  narzędzia  i  kupione  na  zapas

materiały.

Musiałem  zaopatrzyć  się  na  nadchodzące  dni,  uzupełnić  ubytki  w  amunicji  do