Выбрать главу

Zabójcy  i  Margaret,  sprawdzić  i  podreperować  mechanizm  inicjacyjny  granatów  w

Greysonie,  żeby  nie  zawiódł  nawet  przy  minus  pięćdziesięciu  stopniach,  czy  ile  tu

wkrótce mogło być.

-  Przez  kilka  dni  będzie  teraz  spokój.  Wachtman  zaczął  pertraktacje  z  innymi

gangsterami - zdradziła mi kolejną informację.

Napełniłem  łuskę  odważoną  porcją  prochu  strzelniczego,  wprasowałem  pocisk  i

przez chwilę mu się przyglądałem. Oko włączyło się natychmiast, jakby przeczuwało,

że  będzie  ostro.  Studiowałem  niejednolitą  strukturę  ręcznie  odlewanego  ołowiu  i

ostrożnie  drążyłem  otwór,  który  przykryłem  przygotowanym  wcześniej  kapturkiem.

Tak powstało coś między nabojem półpłaszczowym a ekspansywnym.

- Skąd to wiesz? - Przełączyłem Oko do normalnego trybu, żeby trochę odpocząć.

-  Od  policyjnej  sztucznej  inteligencji.  No,  sztucznej  inteligencji.  Jest  zaraz  pod

poziomem  Turinga,  ale  ma  doskonałą  bazę  danych  i  nadal  na  niej  pracuje.  To  jego

chluba - dodała niemal zawistnie.

- Byłaś na zewnątrz?

Już  wcześniej  szukaliśmy  bezprzewodowych  kanałów  informacyjnych,  ale

bezskutecznie. Ostrawę stopniowo ogarniała radiowa ślepota  i głuchota. Najbardziej

ubolewała nad tym Micuma.

- Nie, ale policja zainstalowała tymczasową stację - odpowiedziała z dumą.

Podskoczyłem jak oparzony. Prawo i porządek w mieście takim jak to z pewnością

stosowały  wyszukane  środki  przymusu.  Nie  miałem  ochoty  przekonać  się  o  tym  na

własnej skórze.

- Po co? - szczęknąłem.

Posłała mi pogardliwe spojrzenie; znowu mnie przechytrzyła.

- Żeby policyjne sztuczne inteligencje mogły zagrać ze mną w pokera. Zaczynam

robić się sławna.

- I wygrałaś?

- Koniec końców tak - stwierdziła i dumnie zamachała ogonem. - Rzekłabym, że

zasłużyłam sobie na dodatkowe trzy małe jabłka.

- Kosztowały dwie korony - przypomniałem jej.

Wciąż patrzyła z wyraźnym niezadowoleniem. Sięgnąłem do torby i dorzuciłem do

koryta ostatnie dwa owoce.

Wolałem nie wiedzieć, jakie informacje musiała zdradzić.

Wróciłem  do  swojego  zajęcia.  Teraz  przyszła  kolej  na  pociski  z  wolframowym

jądrem.  Były  wymieszane  -  trzy  ekspansywne  i  dwa  przeciwpancerne.  To  powinno

wystarczyć nawet na dwugłowego mastodonta z pancerzem kompozytowym.

- Nigdy nie używasz magii, mimo że w sakwach masz mnóstwo naprawdę silnych

artefaktów - powiedziała Micuma, cały czas mi się przyglądając.

Zaskoczyła  mnie.  Bardzo  się  starałem,  żeby  nikt  nie  wiedział,  co  ze  sobą  noszę.

Nie  przypuszczałem,  że  Micuma  interesuje  się  moim  bagażem.  Z  pewnością  jej  nie

doceniłem. Zwiększyłem dawki prochu do poziomu, w którym Oko otoczyło Zabójcę

czerwoną ramką. Ciśnienie gazu w lufie osiągnęło konstrukcyjny limit.

- Właściwie to nawet nie wiem, czemu nie używam tych piekielnych wynalazków.

Ale  już  w  samym  fakcie,  że  sam  produkuję  swoją  amunicję,  i  w  sposobie,  w  jaki  to

robię,  zawiera  się  ekstremalnie  silny  typ  magii.  Surowej,  pierwotnej  -  tłumaczyłem,

nawet się nie zastanawiając, skąd to wszystko wiem.

- Pewnie tak. Może nawet na pewno - zgodziła się i zamilkła.

Udawała, że je jabłko, ale podejrzewałem, że przeszukuje swoje bazy danych.

- Na Martowskiego zadziałało tak, jak chciałeś - przypomniała.

Z  każdą  kolejną  dyskusją  zaczynałem  coraz  lepiej  rozumieć  mimikę  Micumy  i

potrafiłem  już  się  zorientować,  co  podpowiada  wyraz  jej  pyska.  Właśnie  doszła  do

jakiegoś wniosku i oczekiwała albo potwierdzenia, albo zaprzeczenia.

-  Był  bardzo  silny,  zaskakująco  silny  -  odpowiedziałem.  -  Ale  zabiłem  go  i

przeżyłem. Odtąd moje strzały do takich potworów jak Martowski będą dużo bardziej

skuteczne.

- Również dzięki temu, że zjadłeś jego serce.

To  wspomnienie  nie  należało  do  najprzyjemniejszych.  Wtedy  moje  drugie  ja  na

moment przejęło kontrolę.

- Tak, również dzięki temu, że zjadłem jego serce - potwierdziłem.

Wyciągnąłem  dwa  naboje  do  Greysona,  które  woziłem  już  od  dłuższego  czasu.

Wziąłem po jednym do każdej dłoni i zacząłem pomału przybliżać je do siebie. Wraz z

malejącą  odległością  powietrze  między  nimi  iskrzyło  coraz  bardziej,  otoczyła  je

jasnoniebieska aura.

- Na twoim miejscu nie bawiłabym się w takie rzeczy - ostrzegła mnie Micuma. -

W dodatku to nie ma zbyt dobrego wpływu ani na mnie, ani na ciebie.

Miała  rację.  Zawinąłem  naboje  z  powrotem  w  papier  pokryty  hieroglifami

przypominającymi  egipskie,  wsadziłem  do  osobnych  sakw  i  położyłem  w  dwóch

przeciwległych kątach pokoju.

* * *  

Z wielką ulgą padłem na łóżko. Nie śniłem więcej niż mumia w wieku czterech tysięcy

lat. Rano, połamany i ciągle na wpół zamarznięty, po misce owsianki zalanej miodem

i  litrze  gorącej  herbaty  zmusiłem  się  do  wyjścia  na  zewnątrz.  Nadaremnie.  Nie

spotkałem żadnego z wynajętych żebraków i tak straciłem pół dnia. Może po mieście

rozeszły  się  wieści  o  moim  starciu  z  Martowskim  i  zacząłem  cieszyć  się  złą  sławą?

Postanowiłem  jeszcze  raz  przyjrzeć  się  okolicom  szpitala  sam,  tylko  w  towarzystwie

Micumy.

Wiatr na szczęście trochę zelżał, ale roztrzęsione z zimna termometry wskazywały

już  temperaturę  dwie  kreseczki  pod  siedemdziesiątką,  a  mroźne  powietrze  wgryzało

się  w  płuca  z  żarłocznością  wygłodniałych  piranii.  Micuma  mimo  to  odmówiła

noszenia termomaski, a ja jakoś dawałem sobie bez niej radę. Przynajmniej tak mi się

wydawało.

Pomału  obchodziliśmy  okolice  szpitala.  Kryształki  lodu  szumiały  w  lekkim

wietrzyku,  mróz  pozornie  oddzielał  powietrze  od  leniwie  unoszącego  się  dymu  i

innych oparów przemysłowych. Na tle lśniących obłoków wyglądały na namalowane

szarym  i  czarnym  kolorem.  Jeśli  temperatura  jeszcze  trochę  spadnie,  znikną.  Bez

ludzi nie będzie nikogo, kto wydobywałby węgiel, ogrzewał nim i topił rudę. Bez ludzi

pozostanie  tu  jedynie  sterylna,  mroźna  pustynia.  Może  zamieszkana  przez  coś  albo

kogoś, komu ten klimat będzie bardziej odpowiadał.

Już  teraz  miasto  wyglądało  jak  wyludnione.  Czasami  na  zewnątrz  pojawiali  się

ludzie,  ale  tylko  przebiegali  do  następnego  podziemnego  pasażu,  do  kolejnych  hal.