Nawet patrole wokół szpitala zniknęły.
Przypomniałem sobie, że według Micumy burmistrz żądał w biuletynie od
mieszkańców, by pogłębiali korytarze pod śniegiem. Policja i straż miejska
rozprowadzały wśród zainteresowanych instrukcje, jak stawiać elementy konstrukcji
wzmacniających i podpierać sufity lodowymi słupami. Władze miasta podobno
obiecały ulgi podatkowe za budowanie podziemnych lub chociaż podśniegowych
pomieszczeń. Szansa dla Waarda i spółki. Z chęcią bym teraz zapytał o kilka rzeczy,
ale w takich temperaturach Micuma nie była w stanie mówić.
Trąba powietrzna utworzyła z lodowych kryształków sylwetkę nieistniejącego
potwora. Przybliżył się do nas przypadkowymi ruchami. Kroczył na mackach, machał
nimi, chwilami miał jedną, chwilami więcej głów. Przemieniał się i ruszał zgodnie z
rytmem, z jakim pulsowała mroźna atmosfera. Na moim czole pojawiły się krople
potu i natychmiast zamarzły, mięśnie wokół kręgosłupa napięły się w jak najgorszym
przeczuciu, Oko w szoku odłączyło się. To było zjawisko przyrodnicze, wirujące
kryształki, nic więcej, przekonywałem sam siebie. Wyłącznie moja wyobraźnia.
Micuma bez mojego polecenia uskoczyła, unikając zetknięcia z dziwnie ukształtowaną
chmurą lodu. Odruchowo sięgnąłem pod płaszcz, wyjąłem Nóż i ciąłem. To już nie był
Nóż, ale dwumetrowy, mieniący się niebiesko-białym blaskiem miecz, który roztaczał
wokół siebie zapach ozonu. Oślepiający brzeszczot przeszedł przez chmurę lodu z
nieoczekiwanym oporem. Ogłuszył mnie huk, jakbym właśnie rozbił na kawałki
granitową skałę. Stwór zatrzymał się, zachwiał; zamachnąłem się po raz kolejny, ale
obłok lodu rozsypał się bezgłośnie i znowu było słychać tylko szum mroźnego wiatru i
szelest wirujących płatków.
Byłem wstrząśnięty, choć nie wiedziałem dokładnie dlaczego. Z pewnością
spotkałem się z fantomem, wytworem nadmiaru magii, inteligentnym jak powódź
albo huragan i tak samo niebezpiecznym. To przelotne spotkanie uświadomiło mi
istnienie we mnie dużych pokładów strachu, o których nie miałem nawet pojęcia.
Najgorsze, najdziwniejsze było to, że nie do końca wiedziałem, czego się tak naprawdę
bałem. Micuma trochę zwolniła, tak jakby sama też mocno przeżyła to spotkanie.
Bardziej z przekory niż z przekonania, że znajdziemy coś ciekawego, oznajmiłem jej,
że dokończymy nasz obchód wokół szpitala. Nie lubię uciekać.
Przestrzeń koło tylnego traktu kompleksu szpitalnego została, co mnie zaskoczyło,
wyczyszczona - z pewnością po to, żeby można było otworzyć wielką metalową bramę,
co właśnie miało miejsce. Z wnętrza budynku wyjechały trzy śnieżne skutery
towarowe. Czarne, z małym, eleganckim emblematem „Ostrawskiego Stalownika”.
- Miło z ich strony, że dostarczają pacjentom prasę w takich ilościach -
zauważyłem. - Przynajmniej się nie nudzą.
- „Stalownik” należy do Novotnego. - Micuma ryła w śniegu kopytem, podczas
gdy ja obserwowałem rozmowę kierowców z personelem szpitala.
Oprócz kierowców w każdym aucie był jeszcze konwojent. Nas jeszcze nikt nie
zauważył.
- Novotný jest w pierwszej piątce najbogatszych ostrawian i podobnie jak
Waard nie sponsoruje szpitala. - Micuma z zacięciem ryła w śniegu.
Jej gorączkowe usiłowania tłumaczyłem determinacją, bała się, że nie nadążam za
jej tokiem myślenia. Postanowiłem zrewanżować się za wcześniejsze kpiny.
- No i co z tego? Może nie lubią się z ordynatorem. - Wzruszyłem ramionami, nie
spuszczając z oczu grupki mężczyzn.
Czy są uzbrojeni? Kim właściwie są? Zwyczajni pracownicy, najemnicy?
Profesjonalni zabójcy? Przez głowę przetaczały mi się tysiące pytań bez odpowiedzi.
- I dostarczają im gazety? - Micuma wyryła z trzema znakami zapytania i
wykrzyknikami.
- Dla pacjentów - podtrzymałem swoją opinię. - Chodź, może i dla nas znajdzie się
jeden egzemplarz. Ostatnio żyję wyłącznie w świecie obrazów, nie mam czasu na
czytanie - zaproponowałem i rozchyliłem nieco połę płaszcza, żeby Zabójca miał
otwartą drogę na zewnątrz. Margaret odpoczywała w kaburze przy siodle tylko
kawałek od mojej lewej dłoni. Jak zawsze do dyspozycji.
Rozdrażniona Micuma fuknęła, dotarło do niej, że żartowałem. Już przy jej
pierwszej uwadze zrozumiałem, do czego zmierzała. Novotný nie sponsorował
szpitala, ale właśnie przez przypadek ustaliliśmy, że coś go łączy z najlepszym
szpitalem w Ostrawie. Wszyscy się chwalili sponsoringiem, bo dzięki niemu odnosili
osobiste korzyści, a on nie. Dlaczego? Co takiego ukrywał?
Wybrałem drogę nieco naokoło, by wyłonić się zza rogu i ich zaskoczyć.
Zaskoczenie to podstawa przeżycia.
- Dokąd w taki mróz, dobrodzieje? - zapytałem, kiedy mnie zauważyli.
Jedna kabina była już zamknięta, do drugiego samochodu właśnie gramolili się
dwaj mężczyźni, a ostatnia para kontrolowała gąsienice. Całkiem słuszna decyzja,
przy minus siedemdziesięciu stopniach niezahartowana odpowiednio manganem stal
często pęka.
Mróz dodał do mojego głosu ton udawanej wesołości. Może nie udawanej.
Niepokój demona we mnie powodował, że bardzo się cieszyłem na nadchodzące
chwile. Zeskoczyłem z Micumy, zanim jeszcze zdecydowali, co ze mną zrobią.
- Pilnuj swojego nosa - rzekł kierowca.
Konwojent starał się sięgnąć pod kożuch. Uderzyłem go grzbietem dłoni w twarz,
po połowicznym salcie w tył spadł na brzuch. Jednocześnie rozległ się dźwięk
otwieranych podwójnych drzwi. Odbiłem się i kopnąłem te bliżej mnie. Mężczyzna,
który chciał wyjść na zewnątrz, zaskowyczał i wyleciał z kabiny na śnieg, zwinięty z
bólu w kłębek. Huk, szkło ciężarówki przede mną rozsypało się, poczułem ukłucie w
klatce piersiowej. Wyglądało to na szybki strzał ze śrutówki. Wyprostowałem się,
dosięgłem konwojenta Kleszczami i wywlokłem go na zewnątrz razem z kawałkiem
karoserii. Rzuciłem nim w betonową ścianę o wiele słabiej, niż miałem ochotę.