Ześlizgnął się z niej i leżał ruchomo w śniegu. Dopiero teraz sięgnąłem po Zabójcę i
pozwoliłem mu nacieszyć się światłem dziennym.
- Ja tylko zapytałem, dokąd się wybieracie w taki mróz, a wy od razu robicie się
nerwowi - przemówiłem do kierowcy. Oszołomiony, nie ruszał się ze swojego miejsca.
Potem wskazałem Zabójcą tego, który nie wiedział, czy ma zostać w kabinie, czy wyjść
na zewnątrz. Od razu uznał, że tak właściwie nie chce mu się teraz wyłazić na mróz.
- My jesteśmy tylko szoferami, wozimy towar dla... dla... - zaczął dukać ten
niezdecydowany.
- Dla?
- Dla Novotný Transport - dokończył.
- To ciekawe, naprawdę ciekawe. Zobaczmy, co takiego wieziecie.
- Nie może pan - wycharczał ten przyciśnięty drzwiami.
- Jeśli zostanie pan tam, gdzie teraz leży, zamarznie pan w ciągu dwóch minut -
ostrzegłem go. - Pański kolega, o tam, również.
Więcej argumentów nie potrzebowałem, dostałem klucze, kartę magnetyczną i
kod. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to tak poważnie, ale skrzynie ładunkowe były
wysokiej jakości sejfami. Otworzyłem drzwi pancerne i wszystko zrozumiałem. Były
pełne pojemników z plastoszkła, a w nich w mleczno zabarwionym roztworze pływały
ludzkie organy. Od serca przez płuca, wątroby, nerki aż po metry kwadratowe skóry
albo całe kończyny. Do każdego pojemnika załączono tabliczkę z opisem i zatopionym
w plastoszkle chipem.
Maszyna chirurgiczna, twarz chłopca przykryta maską z tkaniny.
Coś uderzyło mnie w twarz. To Micuma kopnęła sopel, który odpadł z karoserii
samochodu. Uświadomiłem sobie, że celuję z Zabójcy w jednego z kierowców, a z
Margaret w pozostałych dwóch, obydwa spusty już naciągnięte. Moje dłonie bywają
szybsze od myśli.
Oddychałem głębiej i szybciej, niż musiałem. Dlaczego zareagowałem z taką
wściekłością? Bez względu na powód Micuma miała rację - to były zaledwie płotki.
Kiwała głową to w jedną, to w drugą stronę, jakby chciała mi jeszcze coś powiedzieć.
Pomału i niechętnie schowałem broń, niezadowolone z takiego obrotu spraw
Kleszcze, uwięzione w rękawicy, zgrzytnęły.
W końcu zorientowałem się, o co chodziło Micumie.
Wyrwałem jedno siedzenie i obydwoje weszliśmy do kabiny jednej z ciężarówek.
Pojazdy miały o wiele bardziej skomplikowaną budowę, niż się na pierwszy rzut oka
mogło zdawać.
- A zatem, zgodnie ze zleceniem... - poleciłem szoferowi.
Spojrzał na nas bojaźliwie. O dziwo, bardziej niż ja i mój arsenał niepokoiła go
Micuma. Pewnie nie lubił koni.
- Nie jestem w nastroju na długie debaty - rzuciłem ostro.
Ładunek za plecami drażnił mnie. Przypominał mi Kleszcze, Oko, moje
odziedziczone wspomnienia. Drażnił, rozpalał we mnie nienawiść. Na razie niejasną,
nieokreśloną, ale ciągle przybierającą na sile.
- Albo wciskasz gaz, albo mówisz, że nigdzie nie jedziesz. W takim przypadku
strzelam ci w brzuch, wywalam na mróz i próbuję szczęścia z którymś z twoich
kolegów, którzy jadą za nami.
Zrobiłbym to, wiedział o tym. Ogrzewanie w końcu poradziło sobie ze szronem,
który rozkwitnął na szybie natychmiast po naszym wejściu do kabiny. Silnik
zaterkotał na wyższych obrotach, pomału ruszyliśmy z miejsca.
- Nie ma połączenia z centralą - powiadomił mnie trochę nerwowo kierowca.
- Na zewnątrz jest minus sześćdziesiąt, wiele urządzeń nie działa - zbyłem go.
Wiedziałem jednak, że prawdziwy powód jest inny. Micuma przejęła wszystkie
pasma i bardzo się nad czymś skupiła.
- Maksymilian Novotný, oficjalnie pięćdziesiąt sześć lat. Z największym
prawdopodobieństwem jednak sto czterdzieści sześć - przemówiła, kiedy wskaźnik na
termometrze w kabinie przekroczył zero stopni.
Kierowca drgnął i gdybym nie przytrzymał kierownicy, wjechalibyśmy w na wpół
rozlatującą się kamienicę ze ścianami z płyt.
- Ona mówi! - wydusił resztką sił i zrobił podwójny znak krzyża.
To chyba oczywiste?
- Skąd to wiesz? - zapytałem Micumę.
- Według ogólnodostępnych danych jest jedynym synem Maksymiliana
Novotnego seniora. Ale według Franceski... to sztuczna inteligencja, która zapewnia
funkcjonowanie jego imperium - dodała Micuma, zanim zdążyłem zadać pytanie - po
śmierci seniora nie zostały zmienione żadne ustawienia zamków otwieranych
odciskiem dłoni albo palca. Po prostu Maksymilian młodszy jest klonem albo samym
seniorem Novotnym.
Budynków było coraz mniej. Oddalaliśmy się od miasta, którego jeszcze nie
zdążyłem poznać. Do tej pory poruszałem się w zasadzie tylko po ścisłym centrum.
- Skoro handluje organami do transplantacji, załatwienie sobie wiecznej młodości
nie stanowiłoby dla niego problemu - zauważyłem. - Kiedy przerwał współpracę ze
szpitalem akademickim?
Powód był oczywisty - chciał uniknąć oskarżeń o nielegalne czerpanie zysku z
handlu narządami.
- Dobry pomysł. Ludzie, choćby nie wiem jak byli ograniczeni, zawsze mnie czymś
zaskoczą - powiedziała Micuma i milczała przez dalsze pół kilometra. Przybywało
zasp. Im mocniej kierowca musiał koncentrować się na drodze, tym bardziej się
uspokajał.
- Sto dziesięć lat temu. Był ordynatorem chirurgii - odpowiedziała w końcu. -
Wtedy szpital należał jeszcze do Raymonda Curtisa. Kilka miesięcy po odejściu
Novotnego został sprzedany. Dane są niepełne, ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby
większość wymazać - informowała mnie z wahaniem.
Zatem szpital należał do mnie. I to ja go sprzedałem. Wcześniej zatrudniałem
Novotnego, który żył już prawie półtora stulecia i zarabiał między innymi na handlu
ludzkimi organami.
- Wydaje mi się, że już wiem, dlaczego badali ubogich za darmo - odezwałem się
cicho. - I dlaczego nie spotkałem potem na ulicy żadnego ze swoich informatorów. Nie
rozumiem tylko, jak udało im się utrzymać to wszystko tak długo w tajemnicy. Ale jak
to się ma do R. C, Raymonda Curtisa, zbawcy ludzi spod Sewastopola? -
zastanawiałem się dalej na głos. A jak to się ma do mnie? Okrutnika z lukami w
pamięci i demonem zamkniętym w głowie?
- Jesteśmy na miejscu - wyrwał mnie z zadumy kierowca.