Выбрать главу

kiczowatym  wzorem  pstrych  kwiatów.  Wizerunku  plażowicza  dopełniały  spodenki  z

nogawkami  o  długości  trzy  czwarte  i  mokasyny  ze  skóry  krokodyla.  W  kąciku  ust

trzymał  niezapalone  cygaro;  chociaż  wiał  wiatr,  na  głowie  obcego  nie  drgnął  nawet

jeden włos. Ślady w śniegu zaczynały się trzy kroki od miejsca, w którym właśnie stał.

- Już nie - odpowiedziałem i podałem mu butelkę, w której grzechotał lód.

Może znalazłby w niej ostatni milimetr stuprocentowego alkoholu etylowego.

Przyjął  ją  z  wdzięcznością,  odchylił  głowę  i  elegancko  wsunął  szyjkę  butelki  w

usta. Jabłko Adama trzęsło mu się, gdy przełykał.

-  Nie  najgorsze  -  wymamrotał,  kiedy  skończył  i  porządnie  chuchnął.  -  Jedyna  w

swoim  rodzaju  mieszanka  esencji.  A  te  produkty  uboczne  fermentacji  alkoholu!

Naprawdę rzadkie kwasy eteryczne. - Kiwał głową niczym znawca. - A te niedogony!

Nie wiedziałem, o czym mówi. Zachowywał się tak samo dziwnie, jak wyglądał.

Potem uniósł butelkę i przez chwilę się jej przyglądał. Nagle zaczęło w niej ubywać

lodu,  na  ścianach  kondensowały  się  liczne  krople  wody,  z  ujścia  szyjki  unosiła  się

para. Po minucie oddał mi pełną. O nic nie  pytałem, napiłem się. Znowu śliwowica,

równie silna co kilka ostatnich łyków.

-  W  taką  mroźną  noc  przydaje  się  coś  na  rozgrzewkę.  -  Obcy  zaśmiał  się

przebiegle,  na szyi  zadzwoniły mu złote łańcuszki.  - Przed podjęciem ważnej  decyzji

nie zawadzi łyknąć czegoś ostrzejszego.

- Mroźna, to prawda - zgodziłem się i znowu porządnie pociągnąłem z butelki.

Nie miałem nic przeciwko jego metodzie.

-  Aż  zbyt  mroźna  -  powiedział  z  niezadowoleniem  dziwny  facecik  i  rozejrzał  się,

jakby  nisko  zawieszone  niebo  pełne  szarych  chmur  chciało  mu  coś  powiedzieć.  -

Nazywam się Maxwell, panie Curtis - przedstawił się, kiedy się już napatrzył. - Mam

dla  pana  wiadomość  od  takiej  całkiem  fajnej  klaczki.  W  teatrze  podobno  występuje

jutro primadonna Elizabeth Wracov, kochanka Vika Wachtmana.  Grają premierowe

przedstawienie na dowód, że zima nie jest aż tak straszna. Przynajmniej według rady

miejskiej - zachichotał. - Dzięki za poczęstunek.

- Nie ma za co.

Nie  usłyszał  mojej  odpowiedzi,  ponieważ  zniknął.  Nie  miałem  pojęcia,  jak  to

zrobił, nie czułem żadnego czaru, magii, po prostu nic.

Z pewnością nie był człowiekiem, najprawdopodobniej demonem.

Zresztą wszystko jedno. Wystarczyło przejść przez zamieciony placyk i już byłem

na miejscu.

Zatrzymałem  się  przed  bramą  obitą  warstwami  polistyrenu,  drewna  i  innych

stylowych materiałów, które można było znaleźć na śmietnikach. Nikt nie bawił się w

zamieszczanie szyldu. Każdy zainteresowany dobrze wiedział, gdzie mieści się burdel

zwany jatkami. Przyprowadziła mnie tu podświadomość.

Ktoś  musiał  monitorować  okolicę,  ponieważ  ledwo  wziąłem  kolejny  łyk,  zawiasy

zaskrzypiały i na zewnątrz wygramolił się zwalisty facet od stóp do głów w kożuchu z

dziurą na oczy.

- Proszę do środka - wymamrotał i zniknął w szarym wnętrzu.

Znalazłem  się  w  wielkiej,  nieogrzewanej  hali.  Termometr  wskazywał  minus

pięćdziesiąt pięć.

Oprócz  starego  fotela,  z  którego  wyłaziły  pióra,  stolika  z  karafką  pełną  płynu  w

podejrzanym kolorze i mosiężnym dzwonem nie było tam żadnego wyposażenia. Przy

następnych  drzwiach  stał  człowiek  albo  potężny  goryl.  Krótko  mówiąc,  nieudane

dzieło  czarodzieja  albo  lekarza,  który  miał  za  zadanie  wyprodukować  odpowiednio

silnego  ochroniarza.  Może  jednak  nie  tak  znowu  bardzo  nieudane  -  ten  małpiszon

wyglądał  na  naprawdę  silnego,  a  w  jego  profesji  ręce  sięgające  poniżej  kolan  były

niezwykle przydatne.

-  Czego  pan  sobie  życzy?  -  zapytał  facet  w  kożuchu  i  ściągnął  czapkę  razem  z

kapturem.

W  kożuchu  wyglądał  lepiej.  Ucięty  nos  nie  dodaje  urody,  zwłaszcza  spasionemu

karłowi z potrójnym podbródkiem.

- To nie jest dom publiczny? - odpowiedziałem mu pytaniem.

- Pewnie, że tak. Tylko nietypowy, he, he, he.

Jego śmiech przypominał kwik nieumiejętnie zarzynanego prosiaka.

- Dlatego muszę wiedzieć, co lubisz. Bić dziewczyny - udał, że wymierza policzek -

albo klepać po tyłku - znowu wzmocnił słowa odpowiednim gestem - wiązać, a może

podoba ci się coś zupełnie innego? Albo wszystko po trochu? Skinąłem głową.

- Wszystko po trochu.

- Ale jeśli jesteś bardzo brutalny - spróbował nachylić się poufnie w moją stronę; z

powodu różnicy wzrostu wyglądało to dosyć komicznie - a dziewczyna po spotkaniu z

tobą pójdzie na długo w odstawkę, to będzie sporo kosztowało. I płatne z góry...

„Na długo w odstawkę” - pozwoliłem tej frazie wlecieć jednym uchem i wylecieć

drugim.

- Zapłacę najwyższą przewidzianą u was cenę - odpowiedziałem obojętnie.

- Widzę, że nasza fama już się rozniosła - rozpromienił się facet.

Był  obrzydliwy,  całe  to  miejsce  było  obrzydliwe,  od  piwnicy  przez  nazwę  aż  po

dach, a mimo to budziłem się z letargu.

Koniec  końców,  nie  robiłem  niczego  nowego.  To  tylko  wspomnienie  starych,

dobrych  czasów.  Ja,  R.  C,  bliźniak  Raymonda  Curtisa,  przywódca  demonów

atakujących Sewastopol, przeklęty przez ludzi do tego stopnia, że nawet wspomnienie

o mnie zostało wymazane.

Zadzwoniło żelazo; rygiel, który zamykał drzwi wejściowe, pękł, jakby był z gipsu.

-  Jebany  mróz  -  zaklął  burdelpapa,  z  dziury  po  odciętym  nosie  wytrysnął  mu

obślizgły glut.

Ponieważ  jednocześnie  pękły  też  zawiasy,  przyczyną  nie  mógł  być  mróz.  Nic

jednak nie mówiłem.

Brak drzwi spowodował, że do środka dostał się powiew lodowatego wiatru, który

zaatakował  płuca  jak  silne  uderzenie  w  splot  słoneczny.  Nawet  rozżarzony  węgiel  w

koksownikach natychmiast zgasł.

Do środka wszedł człowiek z twarzą ukrytą pod termomaską. Ani duży, ani mały,

za to z wielostrzałową śrutówką w dłoni. Za nim kroczyła kobieta owinięta w kożuch z

norek  i  w  czapce,  również  z  termomaską  na  twarzy.  Ostatni  był  kolejny  ochroniarz,

raczej mniejszy, z pistoletami w obydwu dłoniach. Wokół nich widziałem aurę czaru,

który rzuciła na broń Kuan Jin.

Kobieta ściągnęła maskę, dopiero po chwili ją poznałem. Delikatny makijaż, oczy,