dlatego się nie spieszyłem. Przed nami cała długa noc. Pomału wyciągnąłem rękę w
stronę Evelyn i dotknąłem kosmyka jej włosów, który wysunął się z koka. Nie zrobiła
uniku, nie odskoczyła, uśmiechnęła się tylko i dolała mi.
Najlepiej zaczynać pomału.
- Myślę, że będę szczęśliwy.
- Dużo o panu słyszałam. - Popatrzyła na mnie, w jej oczach podziw mieszał się z
obawami, szacunkiem i jeszcze czymś innym, czego nie potrafiłem poznać. Coś jakby
litość, ale najprawdopodobniej się myliłem. - Gdybym pana wcześniej nie spotkała,
nie uwierzyłabym w to, co usłyszałam. Lecz w tej sytuacji... Jest pan wspaniałym
człowiekiem.
Moje usta wygięły się w imitacji uśmiechu, jaki drapieżnik prezentuje swoim
ofiarom. To mi się na pewno spodoba. Tylko mała, bardzo młoda część mnie samego
protestowała. Ta, która zniszczyła Drewnianą Szczelinę, zaprzyjaźniła się z na wpół
zapomnianym bogiem myśliwych, w Jabłonkowie straciła kogoś bliskiego, a w
zachmurzonych Beskidach pozbyła się części siebie samej i spotkała kogoś godnego
podziwu. Jedynie ta mała, najmłodsza część mojego ja protestowała. Nie podobało jej
się to, do czego się szykowałem. Choć była taka słaba, zaniedbana, psuła mi
nadchodzącą uciechę, nadchodzącą rozkosz. Zdecydowałem, że ją zagłuszę,
przekrzyczę pełną krwi namiętnością, tak żeby o niej zapomnieć, wdeptać ją w ziemię,
w agonalny krzyk Evelyn. Raz na zawsze zapomnieć.
Sądziła, że wiem, czego chcę. Położyła mi dłoń na przedramieniu, pochyliła się w
moją stronę i tak na próbę, niemal pytająco pocałowała. Odpowiedziałem tym samym.
Nie musiałem się spieszyć. Czas żądzy możliwej do zaspokojenia jedynie przelaną
krwią dopiero nadejdzie.
* * *
Zasnąłem na chwilę, ale nawet przez sen czułem ciepło jej ciała wtulającego się we
mnie. W głębi duszy drżałem - z wściekłości, pożądania, niezaspokojenia, możliwe, że
również ze strachu. Nie potrafiłem uciszyć tej cholernej części własnego ja, nawet jeśli
bardzo się starałem. Wszystko przez Evelyn. Kochała się ze mną nerwowo, cudownie;
delikatnie jak dziewica, a nie doświadczona dziwka, którą przecież była.
Przeszkadzało mi to, strasznie mi to przeszkadzało. A po wszystkim tuliła się do mnie
i co chwilę szlochała, płakała z powodów, których zupełnie nie rozumiałem.
Potrzebowała mnie. Dlaczego?
Obudziłem się i obserwowałem ją w szarym półmroku; zaskoczony, zszokowany,
niemal
przestraszony
tym,
co
właśnie
przeżyłem,
jednocześnie
nieusatysfakcjonowany, niezaspokojony, spragniony krwi i bólu. Patrzyłem na nią i
nie wiedziałem, co dalej. Nagle mnie olśniło. Uświadomiłem sobie, że już nigdy nie
będę tym, kim byłem. Już do końca życia, cokolwiek bym zrobił, pozostanie we mnie
część pogardzająca tą stroną, po której teraz stanę, według zasad której będę teraz żył.
Już nigdy nie będę zadowolony.
Stłumiłem wrzask i ścisnąłem Kleszcze z taką siłą, że aż usłyszałem ich skomlący
skowyt. Może przyszedł czas, by pójść jeszcze krok dalej. Albo czas, by wszystko
zakończyć.
* * *
Wstałem z łóżka i ubrałem się. Wraz z bronią w kaburach wróciła do mnie część
mojego starego ja. Ostatni raz spojrzałem na śpiącą Evelyn i przemyślałem możliwość
powrotu na dawną drogę życia. Ale już byłem ubrany, a jeśli chciałem coś skończyć,
musiałem się pospieszyć. Do tego w pokoju zaczynało robić się zimno.
Zamknąłem za sobą drzwi z marzeniem, żeby już nigdy nie zobaczyć nagiej
kobiety, która tuliła się do poduszki; z marzeniem, żeby spotkać ją jak najprędzej.
* * *
Wróciłem do hotelu z pięcioma jabłkami, które kupiłem na jednym z licznych
podziemnych targowisk, i od razu poszedłem do stajni. Były to małe, pomarszczone
owoce, wyhodowane głęboko pod ziemią na hydroponicznych plantacjach, w
sztucznym świetle żarówek, które zastępowały promieniowanie słoneczne. Miały
cierpki i jednocześnie kwaśny smak, a do tego kosztowały majątek. Właściwie nie
bardzo wiedziałem, po co je kupiłem. R.C., czy raczej Rewers Curtisa, nie zrobiłby
czegoś takiego. Może z przyzwyczajenia? Może dlatego, że stałem się kimś zupełnie
innym, kimś nowym?
Położyłem jabłka w żłobie na kupce świeżego owsa i patrzyłem, jak Micuma
przygląda się im z powstrzymywanym łakomstwem.
- Kim jestem? - zapytałem, kiedy ugryzła pierwsze z nich.
Odłożyła jabłko z powrotem. Obrzuciła mnie poważnym końskim spojrzeniem i
energicznie machnęła ogonem. Wydał odgłos jak smagnięcie batem.
Nie spieszyłem się, czekałem, co się stanie. To nie było pytanie retoryczne, sam
szukałem odpowiedzi.
Analizowała mnie, starała się odgadnąć, co się zmieniło. Oczami wyobraźni
widziałem, jak jej sztuczny, lecz niesamowicie sprawny intelekt pracuje na pełnych
obrotach.
- Jesteś człowiekiem, z którym od dłuższego czasu podróżuję. Nawet przypadłeś
mi do gustu.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem.
- No i co?
Jej nozdrza poruszyły się, jakby usiłowała mnie rozpracować nawet węchem. Z
pewnością coś w moim zachowaniu jej nie pasowało. Wiedziała, że nie pytam ot tak.
- Wierzysz, że jesteś Raymondem Curtisem, bohaterem bitwy o Sewastopol -
odpowiedziała w końcu.
Słyszałem w tym jakieś „ale”, więc czekałem.
- Ale raczej jesteś tym drugim. Człowiekiem, którego ludzie bali się tak bardzo, że
zanegowali jego człowieczeństwo, przemianowali go na demona, potomka
najczarniejszych kręgów piekła, a potem jeszcze na wszelki wypadek, dla pewności,
zapomnieli o nim i usunęli wszystkie wzmianki, które znaleźli. Ale ja jestem dobra w
szukaniu. Wiem, że istniałeś. - Zastrzygła uszami.
- A mimo to towarzyszysz mi dalej w podróży? - chciałem wiedzieć. - Potomkowi
piekieł?
- Towarzyszę człowiekowi, którego uważam za jednego z najlepszych ludzi, jakich
kiedykolwiek spotkałam - odparła poważnie. - Oczywiście my, konie, możemy mieć
inne niż wy, ludzie, poglądy w kwestii moralności, etyki i innych ważnych dla was