ciekawość.
Nagle wiedziałem, że nie jestem sam, chociaż nie słyszałem żadnego odgłosu
stającej windy czy otwieranych drzwi ani nie ostrzegał mnie żaden z moich zmysłów,
które potrafiłem nazwać.
Potem bez żadnego ostrzeżenia wózek ruszył, Oko zaprezentowało całą gamę
trybów obrazowania, ale zanim zdążyło przejść do właściwego, wyłączyłem je. Czas na
obserwacje jeszcze nie nadszedł.
Kółka nie podskakiwały na doskonale płaskiej podłodze, słyszałem tylko cichy
szelest łożysk. Ten, kto pchał łóżko, nie wydał z siebie nawet najmniejszego odgłosu.
Nie udało mi się wychwycić choćby świstu jego oddechu.
Wjechaliśmy do windy.
- Na drugie piętro, proszę pana? - zapytał strażnik, przez prześcieradło widziałem
tylko rozmazaną postać.
- Wyssstarczy pierwsssze - otrzymał zniekształconą sykiem odpowiedź.
Winda ruszyła, syczący sanitariusz wypchnął wózek na korytarz, a sam został w
kabinie. Drzwi znowu się zamknęły i zahuczał silnik.
- Boże, ten to dopiero wygląda! Nie mogli go chociaż przykryć prześcieradłem? -
zawołał ktoś i znowu ruszyliśmy z Wachtmanem w drogę.
Było ich dwóch, słyszałem oddechy, dźwięk kroków, pracę stawów. Ludzie, w
przeciwieństwie do poprzedniej istoty.
- Będą go ożywiać. Najpierw miał jechać aż na trzecie, ale okazało się, że to nie
jest tak poważnie magiczna rana jak ostatnio. Poczekaj, otworzę drzwi.
- To ten skurwysyn już tu był?
- No. Nieźle się napracowali, żeby po ożywieniu był jak najbardziej normalny.
Teraz ma go złożyć Krajcuk.
Czułem, jak mówiący manewruje wózkiem, żeby trafić w drzwi.
- Krajcuk to przecież jeden z nas, normalny lekarz. Tydzień temu byliśmy razem w
knajpie.
- Jego dziecko odmroziło sobie nogi. Musieliby mu je amputować. Szefostwo
złożyło Krajcukowi ofertę, a on ją przyjął.
- W takiej sytuacji ciężko odmówić - odpowiedział drugi głos po chwili wahania. -
A co z tym dzieciakiem?
- Wyzdrowiał.
- Przynajmniej tyle dobrego.
- Możemy go tutaj zostawić. Krajcuka wprawdzie znałem, ale im rzadziej będę go
teraz widywał, tym lepiej dla nas obu.
Znowu zostałem sam na sam z gangsterem.
* * *
Wyczołgałem się ze swojej ruchomej kryjówki. Wachtman nie wyglądał na ani
odrobinę bardziej żywego niż w momencie, w którym odstrzeliłem mu głowę, wręcz
przeciwnie. Przywieźli nas do typowego, ubogiego gabinetu lekarskiego,
przystosowanego do przeprowadzania podstawowych badań pacjentów. Z
przyzwyczajenia zacząłem szukać wzrokiem termometru. Tutaj też wisiał i, o dziwo,
nie zamarzł. Luksusowe minus pięć. Pod tym względem szpital akademicki był
naprawdę wyjątkowym miejscem. Mimo to walczyłem z zimnem przenikającym aż do
szpiku kości, aż do synaps, do podstaw każdej myśli. Trząsłem się i czułem, jak
marzną mi czubki palców. Dziwne. Gdybym nie był R. C., człowiekiem, którego bali
się nawet bogowie, denerwowałoby mnie to. Starałem się zerknąć w przeszłość i
ustalić, czy już kiedyś coś podobnego przeżyłem, ale nie udało mi się. Kleszcze drgały,
spośród wszystkich funkcji Oka, które miałem wyryte gdzieś wewnątrz mózgu,
niektóre nadal były niedostępne. Nagle przypomniałem sobie, skąd się wzięły te dwie
części mojego ciała. To były fragmenty ciał różnych demonów, które już dawno
wymazałem z pamięci. Jeden mówił na siebie Kościej Nieśmiertelny, drugi... już nie
pamiętałem. Sam sobie wszczepiłem Oko i Kleszcze, a wraz z nimi strzępy
rozdrobnionych osobowości demonów, konieczne do władania nimi - teraz trzęsły się
z przerażenia.
Jeszcze raz rozejrzałem się po gabinecie. Nie badałem terenu, kilka spraw
mogłem ustalić tu, na miejscu.
Za parawanem z prześwitującego tworzywa zauważyłem wideofon, działający,
sądząc po pobłyskującej na zielono diodzie. Efekty długoletniego sponsoringu było
widać na każdym kroku, wyposażenie szpitala przekraczało wszelkie oczekiwania.
Wykręciłem numer do Kuan Jin i czekałem.
- Nie sądziłam, że się jeszcze odezwiesz - zabrzmiało z głośnika.
Dźwięk był tak doskonały, że potrafiłem sobie wyobrazić lekką rezerwę malującą
się na twarzy bogini. Nie pojawił się jednak żaden obraz.
- Jestem całkowicie zaskoczony - odezwałem się. - To linia wideo - zwróciłem jej
uwagę. - Może chciałabyś rzucić okiem, jak to wygląda.
- A skąd mam niby wziąć do tego sprzęt?
Teraz wyczuwałem w jej głosie nieskrywany sarkazm, Nóż w pochwie poruszył się
bez przyczyny. Rzekłbym nawet, że zadrżał z zadowolenia.
- Nie mam pojęcia, ale chyba jesteś boginią? A może tak mi się tylko wydaje? - też
pozwoliłem sobie na sarkazm.
W następnej sekundzie usłyszałem zbliżające się kroki.
- Nie rozłączam się, życzę przyjemnej transmisji.
Coś we mnie się śmiało. Nagle odzyskałem wewnętrzną równowagę i w pewien
sposób byłem z siebie zadowolony. A raczej z tego, co miało nastąpić. Nienawidziłem
siebie, ale też tylko na siebie mogłem liczyć. Sytuacja bez wyjścia.
- Curtis? - Kuan nagle zwróciła się do mnie moim prawdziwym imieniem. -
Umrzesz, na pewno tam umrzesz, zdajesz sobie z tego sprawę?
Powstrzymałem wybuch demonicznego śmiechu. Bogini miłosierdzia litowała się
nade mną. Tylko istota bez wyobraźni śmiałaby się w twarz własnemu losowi. A ja
zawsze zabijałem i dręczyłem z klasą. Byłem przecież człowiekiem, którego bali się
absolutnie wszyscy.
- Wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Umrzesz, jeśli będziesz miał szczęście - wmieszał się do rozmowy o wiele
ostrzejszy głos.
Pobrzmiewała w nim niezliczona liczba ostrzy i miriady śmierci. Należał do Kali.
Nie miałem już czasu na odpowiedź, ktoś nacisnął klamkę. Zostawiłem wideofon
włączony, wcisnąłem się do wnęki pod umywalką i zasłoniłem białym parawanem.
Margaret, Zabójca i Greyson czekali w pogotowiu.
Wszystko się kiedyś kończy. Tak czy inaczej. Umieranie w towarzystwie przyjaciół
nie jest wcale takie złe. Myśli o Evelyn do siebie nie dopuszczałem.
Do gabinetu weszło trzech mężczyzn w białych kitlach, dwóch z nich poznałem po
krokach - to byli ci sami, których słyszałem schowany na wózku.