- Leży tutaj, Krajcuk, zgodnie z rozkazem z góry - powiedział wyższy z mężczyzn.
Wyczuwałem od niego nerwowość i strach.
Nie rozumiałem, o co tutaj chodzi. Wachtman był już kupą zimnego mięsa.
Jakkolwiek by się starali, minus sto wyciągnie ciepło bardzo szybko z wszystkiego, co
samo nie da rady się zagrzać. A trupy w przeważającej większości przypadków nie
dają.
Mężczyzna zwany Krajcukiem wpadł na wózek, na którym leżało ciało, i dopiero
wtedy je zauważył.
- Widzę.
Mówił rzeczowo i spokojnie, ale było w nim coś dziwnego.
Właściciel znajomego głosu numer dwa trzymał się z tyłu - mniejszy, grubawy
mężczyzna w okularach bez oprawek. Nie musiał nic mówić, i tak było po nim widać,
jak bardzo przeraża go śmierć.
Krajcuk, przypominający chirurga na sali operacyjnej - biała czapka, biała maska i
kitel bez najmniejszej plamki - położył dłoń na ciele Wachtmana.
Cisza panowała coraz głębsza. Lekarz musiał być wybitnym specjalistą, skoro
postawienie diagnozy, że Wachtman umarł raz na zawsze, zajmowało mu tyle czasu.
- To nie efekt działania magii - stwierdził nagle.
Jego głos mnie zelektryzował. Jakby nie mówił Krajcuk, który jeszcze przed
chwilą tu był, ale ktoś zupełnie inny, istota, która się w nim skrywała, lecz nie chciała
zbyt wcześnie ujawnić swojej obecności.
- To nie magia, ale coś silniejszego. Nic tu po mnie. Potrzebujemy...
Następne słowo, które wypowiedział, było tak obce, tak niezrozumiałe, że moje
uszy i mózg odmawiały współpracy. Pozostało wrażenie absolutnej obcości. Nie tylko
mnie to słowo nie przypadło do gustu. Tłuściochowi ugięły się nogi w kolanach, runął
jak długi na ziemię, jego kompan zaczął zwracać, a z oczu mu ciekła krew.
Wydawało się, że Krajcuk nic nie zrobił, ale jego wspólnicy pierzchli do
najdalszego kąta w sali.
Czułem, że coś nadciąga. Czułem, że moje serce zwalnia, czułem strach. Nie z
powodu śmierci, ale czegoś innego, czegoś, czego nie rozumiałem.
Najpierw popękały szafki i stalowe narzędzia, potem szklane butle z lekami, a na
końcu nawet lśniące powierzchnie skalpeli odłożonych w sterylnej celulozie nagle
zmatowiały.
Po prostu przeniknął przez drzwi, pewnie nawet ich nie zauważył. Zapamiętałem
to, na wypadek gdybym musiał z nim później walczyć.
Krajcuk, nie do końca z własnej woli, zrobił krok w tył, jakby również nie potrafił
znieść obecności nowo przybyłego. Zmusiłem się, by mu się przyjrzeć.
Wyglądał jak człowiek, ale człowiekiem nie był. Jakby starał się za wszelką cenę
upodobnić do istoty ludzkiej, zapominając jednak o podstawowych proporcjach. Zbyt
duża głowa, zbyt cienka szyja, jedna ręka dwumetrowego olbrzyma, druga -
krasnoludka. Twarz... czaszka wypalona żarem pustynnego słońca miałaby bardziej
ludzki kształt.
Stworzenie - nie byłem w stanie myśleć o nim jak o człowieku - zasyczało.
- Materiał, potrzebuje materiału - przetłumaczył Krajcuk swoim pomagierom.
Tłuścioch natychmiast wybiegł z gabinetu. Czekaliśmy w milczeniu. Miałem
wrażenie, że moje serce z każdą chwilą bije coraz wolniej, myśli pomału zamarzają, a
ja zmieniam się w coś zupełnie innego. To było hipnotyzujące i - przyjemne. Nic
wyjątkowego. Lepiej być hieną albo marabutem niż R. C.
Czas uciekał. Z każdą minutą, ziarnko po ziarnku, znikały cząsteczki mojego ja. W
końcu tłuścioch wrócił, w każdej dłoni trzymając koszyk sklepowy pełen ludzkich
głów.
- W porządku? - zapytał. Z niektórych jego trofeów nadal kapała krew.
- W porządku - odpowiedział Krajcuk i nawet w jego odczłowieczonym głosie było
słychać ulgę.
Istota, której nie potrafiłem nazwać, wzięła obydwa koszyki, postawiła na stole i
zaczęła rozłupywać ludzkie głowy, tak jak zwykły człowiek rozłupuje orzechy laskowe.
Wybrane kawałki wpychała do resztek czaszki, które zostały Wachtmanowi po strzale
Zabójcy. Jeśli tak miała wyglądać chirurgia, to ja byłem bogiem neurochirurgów.
Wszystko trwało około godziny. Potem stworzenie odwróciło się i wyszło.
- Za jakiś czas się obudzi, ale to już nie będzie ten sam Wachtman. Był zbyt
martwy - przemówił Krajcuk obojętnym tonem. - Musi jednak wykonać swoje
zadanie, poślę po szkoleniowca maskowania... - znowu wypowiedział to słowo,
którego nawet nie zdołałem dosłyszeć. - Potrzebuje przedstawiciela wśród ludzi.
Krajcuk odszedł, w gabinecie zapanowała cisza, pomału wypierająca obcość
trującą świat.
- Przeżyliśmy, przeżyliśmy! - wysapał tłuścioch. Uświadomiłem sobie, że moje
serce nie bije w obcym rytmie, tylko w takt skromnych potrzeb całego ciała.
Jego kolega nawet się nie poruszył.
- Kareł, coś ci jest?
Drugi lekarz nie odpowiedział, wyszedł spomiędzy dwóch stalowych szaf z lekami
i powolnym krokiem ruszył w stronę drzwi.
- Rany, ale mi napędziłeś stracha. Już myślałem, że cię dopadło. Przeżyliśmy
spotkanie z kolesiem z drugiego piętra! - radował się tłuścioch.
Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, pozostał tam już na zawsze. Kareł uciął
mu głowę zewnętrznym kantem dłoni niczym mieczem. Potem pochylił się nad
trupem i wyrwał mu serce jednym ruchem przypominającym atak kobry.
- Jest potrzebne na sali operacyjnej numer cztery - wymamrotał i z ciągle
pulsującym sercem w dłoni opuścił pomieszczenie.
Znowu zostałem w gabinecie z dwoma trupami. Wszystko po staremu, to one
najczęściej dotrzymywały mi towarzystwa. Niemal pożałowałem, że nie ma tu
Micumy. Na pewno by się poznała na moim makabrycznym poczuciu humoru.
Pielęgnowałem je właśnie ze względu na nią. Była jedyną żywą istotą akceptującą
moje towarzystwo.
- R.C.?
Ktoś mnie od dłuższej chwili wołał.
Ostrożnie wylazłem ze swojej kryjówki i na ekranie wideofonu zobaczyłem twarz
Kuan. Kamera musiała działać, ponieważ bogini patrzyła prosto na mnie. Szybko
załatwiła sobie ten sprzęt.
- Jestem. Rozumiesz coś z tego, co zobaczyłaś? Czekałem, aż zacznie kłamać.
Bogowie częściej kłamią, niż mówią prawdę.
- Owszem, rozumiem. To potworne, dlatego wolałabym, żeby wszyscy sami to
zobaczyli. I nie obwiniali mnie, że ich okłamuję i mamię.
Właśnie tak. Miłosierdzie potrafi okłamać i omamić, dobrze o tym wiedziałem.