która ożyła; pergaminowa, krucha skóra, głęboko osadzone oczy. Czaiło się w nich
życie, ale nie byłem pewien jakie. W przeciwieństwie do innych ludzi, których do tej
pory spotkałem, spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
Zostałem zdemaskowany.
- Trzeba pewnie robić ostry makijaż, żeby móc pchać się z takim ryjem między
ludzi - zagadnąłem beznamiętnym głosem i położyłem dłoń na Zabójcy. Pod
kwadratem sterylnej gazy był wymierzony dokładnie w mumię.
Przez chwilę zastanawiał się nad moimi słowami, a potem ruszył w swoją stronę,
jakbym nagle przestał dla niego istnieć.
Nie, nie zostałem zdemaskowany. Jeszcze nie.
Zmierzał w stronę windy, a ja podążałem za nim, cały czas pchając wózek.
Wyglądałem prawie jak pielęgniarka. Prawie. No cóż, lepszy zły kamuflaż niż żaden.
Żołnierz pilnujący windy odsunął się od mumii na dwa kroki. Mimo to widziałem, jak
niekorzystnie wpływa na niego obecność tej przedziwnej istoty. Ja już się trochę do
tego przyzwyczaiłem. Potwór odjechał, a mężczyzna nadal opierał się o ścianę,
oddychając szybko, na jego czole perlił się pot. Zamarzający pot. Kiedy go otarł,
krople zadzwoniły o podłogę.
Jak gdyby nigdy nic ściągnąłem windę i wjechałem z wózkiem do kabiny. Strażnik
wprawdzie przez cały czas mnie widział, lecz albo ciągle był w szoku, albo nie dotarło
do niego, kim jestem, albo uważał mnie za jednego z nich i chciał, żebym jak
najprędzej zniknął. Fakt, ja też niewiele różniłem się od człowieka.
Pojechałem piętro wyżej. Panowała tam cisza, nienaturalna cisza. Brakowało
bulgotu rur kanalizacyjnych, buczenia wentylacji i wszechobecnego szumu molekuł
powietrza. Ciemność rozpraszało tylko przytłumione światło przenikające z zewnątrz
przez wielowarstwowe okna. W oddali, na końcu korytarza, zauważyłem zbliżające się
chwiejnym krokiem sylwetki. Ciągle miałem nadzieję, że jeszcze się czegoś dowiem
przed ostateczną konfrontacją. Konfrontacja - to słowo z pewnością przypadłoby
Micumie do gustu. Otworzyłem drzwi po lewej stronie - pomieszczenie na szczęście
było puste. Zostawiłem wózek, wszedłem do środka i szybko zamknąłem za sobą
drzwi. Oko histerycznie zaczęło zmieniać ostrość. Jego niemal paniczne operacje
zmusiły mnie do pozostania w miejscu. Dopiero po chwili to zauważyłem: włókna
snujące się powoli w powietrzu, babie lato rozkładu; wiązki lśniących nici
gigantycznej pajęczyny, której miejsca zakotwiczenia znajdowały się gdzieś poza
zasięgiem wzroku. Wszystko niewidzialne dla ludzkiego oka. Jeszcze niczego nie
dotknąłem i nie miałem zamiaru tego zmieniać, nadal tylko się przyglądałem. Liny
były splecione właśnie z tych włókien, niektóre z nich ginęły w ścianach albo w
podłodze, inne wychodziły na zewnątrz oknem. Zadałem sobie ten trud i wyjrzałem na
zewnątrz. Ciągnęły się nad Ostrawą - widmowa sieć spleciona w magiczne diagramy,
gigantyczna, niepojęta i niknąca gdzieś w oddali, jakby starała się ogarnąć cały świat.
Ten widok przytłaczał, skoncentrowałem się na bezpośrednim otoczeniu.
Jeśli nie liczyć przewróconego stołu, dwóch krzeseł i porozrzucanego sprzętu
medycznego, pomieszczenie było puste. Jakby ktoś je opuścił w wielkim pośpiechu,
wiedząc, że już tu nigdy nie wróci.
Podniosłem z ziemi skalpel, pohamowałem chęć zbadania włókien i rozkruszyłem
ostrzem odrobinę tynku w miejscu, z którego wychodziła dziwna pajęczyna. Ściana
rozsypała się tak samo, jakbym uderzył kamieniem w kryształ. Drobne odłamki
spadały nienaturalnie wolno i z brzękiem rozbijały się o podłogę, a potem
wyparowywały, sycząc cicho.
Piękne zjawisko, czarujące - tak samo jak ostrze noża wnikające w serce.
Stłumiłem dawne wspomnienie, razem z nim część swojej osobowości i nagle
zacząłem się bać. To było przerażające, ogarniała mnie zgroza i nie wiedziałem, co
mam o tym myśleć.
Ale dlaczego czułem strach? Przecież chciałem już to wszystko skończyć. Może
bałem się, że to wcale nie będzie koniec, lecz początek nowej drogi, którą człowiek
zaczyna, kiedy przejdzie przez piekło. Byłem lodowato spokojny, a jednocześnie
trząsłem się ze strachu, Oko kilkakrotnie zmieniło ostrość z giganieskończoności do
nanonieskończoności. Żeby się opamiętać, zacząłem drobiazgowo badać
pomieszczenie.
Znalazłem stary telefon zasłonięty przez welon z włókien, jakby to coś chciało go
przede mną ukryć. Wsunąłem kabel do gniazdka i zakręciłem korbką. Naprawdę
bardzo stary telefon. Dlaczego znalazł się właśnie tutaj? Zakręciłem jeszcze raz i
usłyszałem sygnał. Możliwe, że telefon działał.
Wykręciłem znany numer i udało mi się uzyskać połączenie.
- To ja. Szukam specjalisty, który by mnie przebadał.
- R. C, nigdy nie byłeś dowcipnisiem - poznałem podenerwowany głos Kuan Jin.
- Z godziny na godzinę jestem coraz lepszy - odpowiedziałem. - Chcesz wiedzieć,
co do tej pory ustaliłem?
- Tak.
Po tonie poznałem, że zrozumiała.
- Przedtem musisz jednak wyjaśnić mi kilka spraw - postawiłem warunek.
- Wiem.
- Zdradziliście mnie - przypomniałem. - Dlaczego?
- Wy, ludzie, jesteście dziwni. Słabi i jednocześnie silni - zaczęła.
Słuchałem, rozglądając się po pomieszczeniu, z którego tych słabych i
jednocześnie silnych ludzi wygoniła inna, śmiertelnie niebezpieczna moc. To dziwne -
słyszeć w takim miejscu z ust bogini właśnie takie słowa.
- Raymond Curtis, twój brat, był niewyobrażalnie silny. Jakimś sposobem,
którego do dzisiaj nie rozumiemy, zaczął nas wypierać, wyganiać z tego cudownie
bogatego świata ludzi, choć sami nas tu wpuściliście. Zdołaliśmy się przed nim
obronić.
Czułem za drzwiami pulsującą obcość, stopniowe ożywanie czegoś, co nie należało
do tego miejsca. Kuan zorientowała się, że przestaję jej słuchać, i zamilkła.
- Co było dalej? - zapytałem, kiedy sytuacja trochę się uspokoiła.
- Potem pojawiłeś się ty. Jeździec nie wiadomo skąd. Nie mieliśmy pojęcia, kim