mnie trochę trudniej zabić niż normalnego człowieka. Mieliśmy równe szanse.
Położyłem palec na spuście, gdy zagrzmiała pierwsza seria.
- Sami zaczęliście - zwróciłem im uwagę; z pochyloną głową ruszyłem naprzeciw
wzmagającemu się zalewowi ołowiu i oddałem pierwszy strzał.
To nie był tylko ołów, stal i zubożony uran. Wbijały się we mnie czary wszystkich
możliwych gatunków i typów, rozrywały moje tkanki, pożerały mięso, siłę.
Granat eksplodował. Setki poszarpanych odłamków wirowały w powietrzu,
szukały celów, wybierając najmniej chronione części ludzkich ciał albo z uporem
przebijając pancerze. Mnie omijały. Oto korzyści, jakie płyną z samodzielnej
produkcji amunicji.
Kolejny granat. Na nieszczęśników przede mną kapał napalm, drzwi i ściany
zapłonęły, niektórzy krzyczeli z bólu i niczym żywe pochodnie zwiastujące moje
nadejście rzucali się do ucieczki. Inni ciągle trzymali się na swoich pozycjach i nie
przerywali ognia.
Oko po bezpośrednim postrzale nieudolnie zmieniło ostrość. Kolejna seria kul i
magii. Skuliłem się, brnąłem prosto w kierunku przybierającego na sile źródła ognia.
Potem przyszła kolej na amunicję napełnioną mocą, której działanie opierało się
na nicości. Każdy strzał wstrząsał rzeczywistością, wyrywał kawałek mnie,
pozostawiając ziejącą dziurę, której nic nigdy nie zdoła wypełnić.
Greyson wyrzucił z siebie już wszystko, co mu leżało na sercu, napalm kapał z
sufitu, odłamki uparcie świszczały w powietrzu. Czemu wciąż stawiali mi opór?
Widocznie nie byli zwykłymi ludźmi.
Znikałem w nieprzyjacielskim ogniu pożerającym rzeczywistość, ale uparcie
parłem do schodów prowadzących na ostatnie piętro. Margaret z Zabójcą zgodnie
pluły w stronę nieprzyjaciół płomieniami, zatrzymywałem się tylko wtedy, gdy
musiałem na nowo załadować amunicję. Starałem się nie zauważać, jak szybko
pustoszeje mój pas na naboje.
Seria granatów przeciwko mnie. Dwa odesłałem nadawcom kopniakiem, jeden
chwyciłem zębami i odgryzłem spłonkę, zanim zdążył eksplodować, jednym dostałem
i wtedy wybuchł. Większość mojego ubrania odeszła w niepamięć.
Chwiałem się, otoczony ekspandującą kulą ognia, ostrzał był coraz słabszy.
Zakładali, że poległem. Nie, jeszcze nie; tylko strasznie bolało. Czas biegł
nieprawdopodobnie wolno, wynurzyłem się z chmury dymu ze świeżo nabitą bronią.
Patrzyli na mnie, przesiąknięci strachem aż do szpiku kości, roztrzęsieni,
widziałem ich twarze za tarczami kuloodpornymi z polaryzowanego szkła, czułem
szybko walące serca, pulsującą krew, gorączkowo rozbiegane myśli. Wycelowałem
Margaret w tego, który tak trafnie rzucił granatem. Ból w brzuchu był
obezwładniający, ale lata doświadczeń sprawiły, że zdążyłem się przyzwyczaić.
- Naprawdę muszę zabić was wszystkich? - zapytałem cicho.
Ogień wokół nas powoli dogasał. Coś się zbliżało, słyszałem pękanie szyb w
oknach. Oni jeszcze nie.
- A dlaczego miałby pan nas oszczędzić? - zapytał mężczyzna, w którego
wycelowałem.
Klęczał w pozycji strzeleckiej, ale lufę karabinu ze zintegrowanym miotaczem
granatów trzymał skierowaną ku podłodze.
- Ponieważ muszę oszczędzać naboje.
Był gotowy na śmierć, sądził, że zaraz zginie. Moja odpowiedź zaskoczyła go
jednak, uwierzył mi, choć spoglądał prosto w czarny wylot lufy.
- Masz telefon? - zapytałem.
Wciąż zdezorientowany podał mi plastikową zabaweczkę. Technologia z czasów
tuż przed Krachem.
- Działają w okolicy szpitala, mamy je zamiast krótkofalówek.
- Zabierajcie się stąd - pokazałem im schody - i nie zapomnijcie o pozostałych.
Ostatnich sześciu żywych podniosło się, wzięło tylu rannych, ilu tylko zdołało, i
oddaliło się pospiesznie.
- Zbawiciel - słyszałem, jak mamrotał jeden z nich, przyglądając mi się z wyraźną
ulgą.
- Trochę zbyt mroczny jak na zbawiciela, co nie? - Uśmiechnąłem się szeroko.
Czułem, jak odrastają mi wybite zęby. Nawet nie zauważyłem, kiedy pozbyłem się
poprzednich.
Kiedy wybierałem numer do Kuan, zgasły ostatnie ognie, napalm zamarzł, w
powietrzu zmaterializowały się drobne płatki.
- Kto mówi? - poznałem zaniepokojony głos bogini miłosierdzia.
- To ja, Mroczny Zbawiciel. Właśnie dostałem nowe imię.
- Nie takie znowu nowe - poznała mnie w końcu. Pewnie sepleniłem przez te
cholerne zęby.
- Ciągnie się za tobą już od pewnego czasu.
- A co z moim bratem? Nie zabiłem go? Telefon zaczął pikać. W coraz większym
mrozie baterie szybko się wyczerpywały.
- Nie. Nie pozwoliliśmy ci na to - odpowiedziała. - Ze względu na przysięgę nie
mogliśmy cię zabić, ale nadal się ciebie baliśmy, nawet zamroczonego. Ciągle istniało
ryzyko, że wrócisz i będziesz się starał zniszczyć świat. Wtedy, pod Sewastopolem,
prawie ci się udało.
Bateria po raz ostatni wydała dźwięk, ale połączenie jeszcze się nie skończyło.
Jeszcze tego nie chciałem.
- Twój brat jest do ciebie podobny, macie tę samą siłę. Choć nie czerpał jej z
nienawiści, zdołał stawie ci opór. Wilhelm Waard wydał nam Raymonda Curtisa, a my
zamknęliśmy go w sarkofagu i zanurzyliśmy w Głębinie, by móc kiedyś wyciągnąć...
gdybyśmy musieli użyć go przeciwko tobie.
Każda kolejna informacja łączyła się z poprzednią w zaskakujący, a mimo to
całkiem logiczny obraz.
- Po włóknach rzeczywistości, które wiążą sarkofag z naszym światem, teraz
wspinają się oni - dokończyłem. - Wybrali sobie miejsce, gdzie połączenie jest
najsilniejsze, gdzie urodził się Raymond Curtis.
- Tak - potwierdziła Kuan. To jedno jedyne słowo zawierało w sobie ocean
goryczy.
Wróg się zbliżał. Nie musiałem go szukać, wystarczyła mi zmiana pulsu,
przestawiające ostrość Oko, cichnący tykot atomów naszego świata. Ale musiałem
zapytać o coś jeszcze.
- A jak głęboko go zanurzyliście?
- Tego nikt nie wie - szepnęła. - Najgłębiej jak się dało.
- Patrz moimi oczami - poradziłem jej i wyłączyłem telefon.