Выбрать главу

przerażoną, szła w moim kierunku, przechylona pod ciężarem miotacza granatów na

jedną stronę. Towarzyszył jej Maxwell, w ręku niósł torbę z amunicją. Przewidział, jak

się rozwinie sytuacja? Pewnie tak. A jeśli nie, wówczas przeniesienie torby z miejsca

na  miejsce  w  ułamku  sekundy  nie  stanowiło  problemu.  Demon  mikroświata.  Ciągle

miał na sobie tę pstrokatą koszulę. Nawet tutaj, na progu mroźnego piekła, wyglądał,

jakby mu było gorąco.

- Bydlaki - zakląłem na głos.

Fala wściekłości wyrwała mnie częściowo z otępienia.

- Nie. - Evelyn pokręciła głową. - Potrzebują pomocy, Kuan mnie poprosiła.

- Nie powinnaś tu przychodzić - wycedziłem.

Bogowie  zawsze  znajdą  jakiś  sposób  -  grożą,  obiecują,  szantażują,  proszą.  Nie

można im wierzyć, nigdy.

- Nie powinnaś.

- Potrzebujesz pomocy.

Zbliżający się potwór przystanął, tak jakby zauważył, że coś się zmieniło.

-  Pospieszcie  się,  szanowna  młodzieży.  Co  prawda  nie  jestem  przewrażliwioną

panienką  jak  reszta  hałastry  -  wyluzowany  demon  Maxwell  wskazał  za  siebie  -  ale

przyjemnie to tu nie jest.

Evelyn  podała  mi  Greysona.  Demon  otworzył  torbę,  żebym  mógł  sięgnąć  po

naboje.

- Już teraz balansuję na granicy obowiązujących zasad - mruknął niezadowolony.

Zmieniony  przez  obcego,  postrzegałem  jego  demoniczną  istotę  jako  twarde

niczym granit jądro opatulone ludzką watą. Spojrzałem na niego krótko, ściągnąłem

papier zapisany symbolami ochronnymi i szybko włożyłem nabój do komory.

- Pospiesz się - poradził mi. - Będę się musiał nieźle uwijać, żeby nam to cudeńko

nie wybuchło przedwcześnie.

Dobrze wiedział, jakiej amunicji zamierzam użyć.

- Umrzesz, Evelyn - oznajmiłem.

Dlaczego zawsze umierają ci, którzy najmniej na to zasługują?

- Możliwe - przyznał Maxwell.

Rozpakowałem  również  drugi  nabój.  Kiedy  znalazł  się  w  pobliżu  miotacza

granatów, w powietrzu powstała niebieskawa zorza. Widziałem ją bez względu na to,

w  którym  kierunku  patrzyłem.  Generowały  ją  wysokoenergetyczne  cząsteczki

promieniowania gamma, niszczącego siatkówkę oka. W rzeczywistości nie istniała.

- Mroczny Zbawicielu - odezwał się wideofon.

Rozpoznałem głos boga walki, jednego z nowocześniejszych.

- Masz plutonowy ładunek wybuchowy.

Przytaknąłem.

- Ale to nie wystarczy, nie wystarczy nawet na mnie. To nie ma sensu.

- Poczekaj, cieniasie - wmieszał się do rozmowy mój wyluzowany towarzysz. - Nie

chcemy  go  zabijać,  to  już  wasza  broszka.  My  tylko  rozpalimy  ognisko.  Zrobimy  to,

jakem Maxwell!

Demon  Maxwell,  Pan  Mikroświata,  Pan  Cudów,  najbardziej  nieobliczalna  istota

we wszechświecie. W końcu dotarło do mnie, co potrafi i jaką ma wiedzę.

Stwór  w  ludzkiej  skórze  znowu  ruszył  w  moją  stronę,  tym  razem  szybciej,  jakby

węszył  niebezpieczeństwo.  Na  nagle  niespokojnej  powierzchni  obiektu  unosiły  się

wyższe i szybsze fale, ciecz gęstniała, moje myśli gasły. Wiedziałem, że zrobię to albo

natychmiast, albo nigdy.

Ale  co?  Nie  byłem  pewien.  Spojrzałem  na  Evelyn.  W  jej  oczach  odbijała  się

galaretowata lepkość stwora. Już nie była człowiekiem.

Uniosłem  Greysona  i  wystrzeliłem,  Oko  ustawiło  ostrość  i  wyznaczyło  właściwą

trajektorię.  Poprawiłem  kąt  o  trzy  stopnie,  dwadzieścia  minut  i  cztery  sekundy  i

pociągnąłem za spust. Drugim nabojem trafiłem w pierwszy, gdy ten znajdował się w

najwyższym punkcie lotu, tuż pod sklepieniem.

Maxwell  zniknął.  Dzięki  pobudzonym  zmysłom  obserwowałem,  jak  w  swojej

rzeczywistej  postaci  z  entuzjazmem  chwyta  neutrony,  fotony,  nie  pozwala  im  się

ulotnić  i  odsyła  z  powrotem  do  piekła  nadkrytycznego  stężenia  plutonu.  Reakcja

łańcuchowa już się zaczęła, coraz silniejsza, jednak dzięki staraniom demona materiał

rozszczepialny nie został rozproszony.

Z powierzchni potwora uniosła się kilkumetrowa fala i starała się ugasić, zmrozić

eksplozję. Demon, zamiast chronić powstałą kulę ognia, rzucił ją prosto do cieczy, a

potem  jakby  ścisnął  w  jeden  punkt.  Rozszczepienie  przeszło  w  syntezę,  nuklearne

słońce  ostatecznie  zapłonęło.  Wokół  nas  strumienie  wody  materializowały  się  i

wpadały  do  termojądrowego  paleniska.  Żar  i  ciśnienie  rozkładały  tlen  i  wodór  na

nukleony. Protony i neutrony łączyły się, tworząc jądra deuteru i helu, a powstająca

przy  tym  energia  osiągała  poziomy  niewyobrażalne  dla  ludzkiego  umysłu.  Mimo  to

nie  doszło  do  eksplozji,  nuklearne  palenisko  zmagało  się  z  zimnem  z  Głębin.  Przez

długie  sekundy  nic  się  nie  zmieniało.  Jednak  nie  doszło  do  obrócenia  w  popiół

wszystkiego,  co  było  w  pobliżu,  siłą  miriad  wodorowych  bomb.  Powstałe  słońce

płonęło zamknięte w ciele obcego, który starał się ugasić je za wszelką cenę.

Ale Maxwell nie opadał z sił. Zamiast strzec ogniska przed zimnem stwora, ściskał

go  coraz  bardziej  i  pozwalał  mu  pochłaniać  materię  obcej  rzeczywistości  całymi

oceanami. Potem pomału, niewiarygodnie pomału, temperatura podniosła się o jeden

stopień, mikroskopijny żarzący się punkt przestał migotać i zaczął się rozrastać.

Ciągle  na  wpół  zamroczony,  z  myślami  częściowo  zmąconymi  przez  obcego,

patrzyłem,  jak  rtęć  w  termometrze  na  korytarzu  pomału  zaczyna  się  unosić.  Śnieg

topniał.

-  Jestem  przy  blisko  pięciuset  pięćdziesięciu  stopniach,  wystarczy?  -  rozległ  się

bełkotliwy  głos  demona,  gdy  już  minęło  pół  wieczności.  -  Zresztą  musi,  więcej  nie

będzie! - odpowiedział sam sobie.

Słońce  zgasło,  a  wraz  z  ciemnością  przyszedł  wszechogarniający  malstrom

zagłady.  Widziałem,  jak  obcy  ustępuje,  zabierając  ze  sobą  tę  cząstkę  mnie,  którą

zdążył  opanować.  Przy  ostatnim  powiewie  pociemniało  mi  przed  oczami,  cały  świat

zniknął.

Kiedy wrócił, zorientowałem się, że unoszę się jakieś dwieście metrów nad ziemią

w towarzystwie demona i Evelyn.

Wiatr zniósł nas delikatnie na wypaloną ogniem połoninę.

Znowu byłem panem własnych myśli. Zostałem jednak na miejscu, nie do końca

pewny,  czy  mam  władzę  w  nogach.  Jedną  ręką  podpierałem  Evelyn,  czułem  się,

jakbym próbował unieść pół świata. Ale dałem radę. Stopniowo dochodziła do siebie.