Выбрать главу

pralasach.

- Już go zaliczyła - dobiegł mnie głos spitego Siepacza. - Słyszałem ich.

-  Wyglądał  rozsądnie,  powinien  był  ją  przejrzeć...  Ale  który  chłop  nie  zgłupieje,

kiedy zobaczy takie nogi? - przytaknął Rybiooki. - Albo cycki? - dodał w zamyśleniu.

- Kto bierze Micumę? - chciał wiedzieć Siepacz, zachlupotała nalewana wódka.

- Sprzedamy ją. Ja dostaję dwie części, Agnes dwie, pozostali po jednej.

- Dlaczego Agnes dwie?

- Bo go zabiła.

Nadal  trzymałem  ją  na  sobie,  żeby  nie  spadła.  Krew  z  rany  w  klatce  piersiowej

ciągle płynęła gorącym i dziwnie pomału słabnącym strumieniem. Byłem nagi, moje

ubranie walało się bóg wie gdzie. Gdyby się dowiedzieli, że to nie ja zginąłem, szybko

by  ten  błąd  naprawili.  Jednak  nie  to  było  najgorsze,  lecz  to,  że  nie  miałem  ochoty

uciekać, ponieważ - ponieważ...

- Nie znoszę tego, co robi potem - burknął Siepacz. - Jak ich ujeżdża do rana i tak

dziwnie przy tym wzdycha. Myślałem, że jak chłop kipnie, to fujara też mu klapnie.

- To ty nic nie wiesz? - odezwał się Marty. Sądząc po głosie, też już był podpity.

Nie chciałem uciekać, żeby ratować życie - nienawidziłem się, ponieważ to, co się

właśnie stało, podobało mi się. Podobało się tej części mojego ja, którą zamykałem i

której się obawiałem;  demonowi, z którym dzieliłem jedno ciało i jeden umysł. Tak,

przypadł  nam  do  gustu  ten  śmiertelny  stosunek.  Strasznie  mu-mi  się  podobała  i

wiedziałem, że teraz będzie-będę coraz bardziej pragnął znowu dostać to, co tak lubi-

lubię. Nienawidziłem siebie.

Mój penis w końcu opadł i wysunął się ze zwłok Agnes.

Skóra  zbryzgana  krwią  była  strasznie  śliska.  Wiedziałem,  że  jej  długo  nie

utrzymam. Z największą ostrożnością zacząłem kłaść trupa na siebie. Krew, mazista,

lepka krew połączyła nas po raz ostatni.

- Ma taki pręcik z supertwardego stopu z silikonową główką. Wbija im go w fiuta i

może sobie używać aż do rana. Najbardziej lubi z zimnymi - bełkotał Marty, jakby był

na granicy zaniku zdolności artykulacyjnych.

- Obrzydliwe - mruknął Siepacz. - Idę spać.

-  Moment  -  zatrzymał  go  Rybiooki,  a  jego  głos  znowu  brzmiał  bardzo  surowo.  -

Jutro,  jeszcze  przed  świtem,  muszę  jechać  coś  sprawdzić.  Mam  dla  was  zadanie.

Straciliśmy  jednego  ducha-strażnika.  Jeśli  ten  facet  przeszedł  przez  regularnie

obstawiony krąg, może to się udać również komuś innemu. A my musimy oszczędzać

ludzi, już i tak przekroczyliśmy dopuszczalny limit zgonów przy pracy. Jutro zrobicie z

Martym  nowego  ducha  i  umieścicie  go  w  pustym  miejscu.  Marty,  masz  jeszcze

syntetyczne czary?

- Jeden - potwierdził technik. - Ostatni.

-  Zamęczyć  chłopa  to  nic,  ale  zamęczyć  drzewo  to  już  zapieprz  -  protestował

Siepacz.

- Możesz to zostawić Dwigowi, ostatnio się przyglądał, poradzi sobie.

- No, zostawmy to kretynowi.

- A kiedy już skończycie, dołączycie do mnie. Wiecie gdzie.

W końcu udało mi się położyć Agnes na ziemi. Ku swojemu zdziwieniu nie czułem

do niej nienawiści. Może dlatego, że byliśmy do siebie tak podobni; że byłoby lepiej,

gdyby to ona wygrała.

Rozmowa  przy  ognisku  pomału  cichła,  a  ja  jeszcze  wolniej  się  ubierałem.  Buty

były  najważniejsze.  Potem  oczywiście  spodnie,  koszula,  kamizelka.  Kiedy  zaczynało

świtać, podniosłem się i metr za metrem pomknąłem do góry jak najdalej stąd. Przy

najcichszym  szeleście  liści  cierpła  mi  skóra  -  w  nawet  najmniejszym  stopniu  nie

lekceważyłem Tropiciela.

Dolina  schodziła  coraz  niżej  i  niżej;  zanikała  zupełnie  przed  dwoma

przewróconymi świerkami, gdzie strumień brał swój początek. Pomyślałem o drodze,

którą  miałem  już  za  sobą,  i  po  raz  pierwszy  od  wielu,  wielu  godzin  odetchnąłem

głęboko, nie zastanawiając się zbytnio, czy ktoś mnie usłyszy.

- Znalazłem cię!

Zamarłem i pomału odwróciłem się w stronę, z której dobiegał głos. Wiedziałem,

kogo zobaczę. Dziecinnej dykcji w męskim gardle nie dało się zapomnieć.

Dwig  spoglądał  na  mnie  z  jamy  po  korzeniach  wywróconego  drzewa,  celując  z

wielkokalibrowego karabinu, który wyglądał w jego dłoni jak zabawka. Na glinie obok

siebie ułożył starannie pięć nabojów. Były dłuższe od szerokości mojej dłoni, stalowe

końcówki  odgrażały  się  srebrzystym  blaskiem,  a  mosiężne  łuski  zdobiły  magiczne

diagramy. Miały wystarczająco dużą siłę rażenia, żeby mnie zabić, nawet gdyby Dwig

jakimś  cudem  nie  trafił  w  serce  albo  głowę.  Ale  on  nie  popełniłby  takiego  błędu.

Czułem śmiertelną nić łączącą mój byt z lufą jego broni.

- Ja ciebie też widzę - powiedziałem spokojnie. Ależ byłem głupi.

Czułem się nagi i bezbronny. Miałem tylko nóż poplamiony własną krwią.

- Posuwałeś Agnes - rzucił oskarżycielsko Dwig.

Zazdrościł mi.

- Ano posuwałem. Ale ona już nie żyje.

Dziecinny olbrzym wytrzeszczył oczy.

- Jak to?

Gestykulował  jedną  ręką,  dziwnie  poruszał  głową  to  w  lewo,  to  w  prawo,  ale

karabin, który trzymał, ciągle był skierowany w odpowiednią stronę. Opisywanie, co

dokładnie się stało, chyba nie miałoby wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.

-  Twój  kompan...  ten  wielki,  który  cię  nie  lubi,  zabił  ją.  Nie  chciał,  żeby  ze  mną

była.

- Wielki? E tam! Wypierdek! - Zadarł dumnie nos. - Zabił?

-  Zabił,  od  tyłu  -  przytaknąłem,  kiwając  przy  tym  głową,  lecz  nie  spuszczając

Dwiga z oczu.

Zaczął  warczeć.  Dźwięk  rodził  się  gdzieś  głęboko  w  jego  gardle.  Niemożliwe,  by

wydał go człowiek. Bardziej pasował do tygrysa szablozębnego.

Ze świerku spadła szyszka. Dwig odwrócił wzrok w jej stronę, lecz karabin nawet

nie drgnął. W swojej ograniczoności był doskonały.

- Już jest martwa? Na zawsze? - upewnił się.

W jego głosie gniew mieszał się ze smutkiem i płaczliwą bojaźnią.

- Tak. Na zawsze. Ale to jej nie bolało. Umarła szczęśliwa - dodałem wbrew sobie.

- Zadbałem o to.

-  To  dobrze  -  powiedział  cicho  i  przez  chwilę  wyglądał  jak  normalny  człowiek,

który wspomina kogoś, kogo lubił. - Ale Vincent powiedział, że mam cię zabić, jeśli cię

zobaczę.

- Vincent nie pozwala ci pić wódki - spróbowałem. Obym się nie mylił, zakładając,