Выбрать главу

że Vincent to prawdziwe imię Rybiookiego.

- Nooo.

- Vincent nie pozwala ci chodzić na kobiety - ryzykowałem dalej.

- Nooo, Vincent jest na mnie zły. Lubię wódkę i lubię posuwać babki. Albo chociaż

owce, jeśli są pod ręką - rozmarzył się.

Nie  spuszczałem  wzroku  z  ciemnego  wylotu  lufy  karabinu.  Dwig  może  i  był

kretynem, imbecylem albo debilem, ale świetnie panował nad nerwami i mięśniami.

To, co chciałem zrobić, nie napawało mnie dumą, lecz nie miałem innego wyjścia.

- Vincent cię nie lubi, ciągle cię upokarza - rzekłem i poczekałem, aż przytaknie. -

Ja ciebie lubię.

Przyglądał  mi  się  badawczo,  czułem,  jak  mnie  analizuje  nieludzkimi  zmysłami.

Ludziom brakuje inteligencji, by z nich korzystać.

Uświadomiłem  sobie,  że  pierwsze,  co  Dwig  zrobi,  kiedy  stwierdzi,  że  tak

naprawdę  go  nie  lubię,  to  pociągnie  za  spust.  Podpuściłem  go  bardziej,  niż

zamierzałem. A więc jak? Lubię go czy nie?

- No, lubisz mnie. Tak, myślę, że tak - potwierdził w końcu.

-  Zabij  Vincenta.  Jeśli  ci  się  to  uda,  zaprowadzę  cię  do  miasta.  Będziesz  miał

własny dom i więcej wódki, niż dałbyś radę wypić do śmierci. A jeśli tylko zechcesz,

kobiety będą się za tobą uganiać.

- Serio? - Wybałuszył na mnie dziecięce oczy w męskiej twarzy.

- Pewnie, załatwię to - obiecałem.

- Wierzę ci - przytaknął. Odłożył karabin na ziemię, wyskoczył ze swojej kryjówki i

minąwszy mnie, ruszył w kierunku obozowiska.

Nie  zdążyłem  nawet  zareagować  -  nagle  odwrócił  się  na  pięcie  z  niespotykaną  u

ludzi czujnością i znowu zademonstrował mi ciemny wylot lufy.

- Sprawdzę jeszcze, czy nie kłamiesz - wyszczerzył się. - Nie, ty nie kłamiesz. Ja się

na tym znam.

Zanim cokolwiek odpowiedziałem, zniknął gdzieś pomiędzy krzakami.

Ta  rozmowa  wykończyła  mnie  bardziej  niż  cała  poprzednia  noc.  Usiadłem

zmęczony,  zgarnąłem  pięć  porzuconych  nabojów.  Magia,  która  z  nich  emanowała,

niemal parzyła, postanowiłem zatem odłożyć je na miejsce. Najrozsądniej byłoby jak

najszybciej się stąd ulotnić, ale nie chciałem zostawić Micumy, Margaret, Greysona i

Zabójcy,  musiałem  więc  wrócić  do  obozu.  Po  chwili  zastanowienia  doszedłem  do

wniosku, że najgłupsza decyzja to jednocześnie decyzja najwłaściwsza.

Nie wracałem doliną, zatoczyłem szeroki łuk. Sadziłem susy, czołgałem się przez

otwarte tereny, a w miejscach dogodnych dla snajpera czekałem, czy gdzieś w pobliżu

nie pojawi się nieprzyjaciel.

Około  południa  usłyszałem  kilka  wystrzałów,  to  wszystko.  Wydawało  mi  się,  że

zostałem w pralesie sam, ale nie dałem się zwieść złudnemu poczuciu bezpieczeństwa

i nawet w najmniejszym stopniu nie osłabiałem czujności.

Przejście jednego kilometra zajęło mi cały dzień; dopiero przy zachodzie słońca i

tradycyjnym  wieczornym  deszczu  dotarłem  do  celu.  Ku  mojemu  zdziwieniu

obozowisko nie było opuszczone.

Technik  grupy,  Marty,  właśnie  zasypywał  ostatni  z  trzech  grobów.  Na  umazanej

gliną  twarzy  widać  było  wyraźne  ślady  łez.  Miał  w  nosie  ostrożność,  karabin,  który

wcześniej u niego widziałem, zostawił zawieszony na gałęzi leszczyny trzy metry dalej.

Wyszedłem  z  ukrycia  i  usiadłem  przy  dogasającym  ognisku.  Dopiero  teraz  mnie

zauważył.

-  Powinniśmy  byli  cię  zabić.  Wszystko  by  poszło  inaczej  -  powiedział  bez

przekonania i rzucił kolejną łopatę ziemi do grobu.

- Możliwe - odparłem. - Co tu się stało?

-  Dwig  wrócił  i  zabił  szefa  -  zaczął  wyjaśniać.  -  Zabiłby  i  Gravesa,  ale  mu

przeszkodziłem.

A zatem tak się nazywał Siepacz - Graves.

- Dwig jest jak duże dziecko. Nie odpowiada za to, co robi. A ja...  - Marty mówił

przez łzy.

Jakim cudem ktoś taki jak on trafił do tej zdziczałej bandy?

- Co się potem stało?

- Potem Graves zabił Dwiga. Zastrzelił go. Nigdy za nim nie przepadał.

A  zatem  zostali  jeszcze  Tropiciel  i  Siepacz.  Broń  leżała  tam,  gdzie  ją  wczoraj

zostawiłem, ale nigdzie nie widziałem Micumy.

- Ano nie przepadał - przytaknąłem. - Co wy tu właściwie robiliście?

Marty dopełnił grabarskiej powinności i usiadł. Musiał się wygadać.

- Organizowaliśmy pracę i nadzorowaliśmy ludzi dla kogoś z Genewy. Szczegóły

kontraktu znał tylko szef.

Na  górze,  koło  skały,  tam  gdzie  zabiłeś  naszego  ducha,  jest  magazyn  paliwa

nuklearnego.  Szef  otworzył  fabrykę  obrabiającą  uran.  Czysty  materiał  wysyłaliśmy

regularnie do Genewy.

Czubkiem  noża  Agnes  usiłowałem  wydłubać  drzazgę  z  dłoni  i  myślałem.  To

wszystko  brzmiało  sensownie.  Jeśli  Genewa,  bajkowy  raj  najpotężniejszych

superbogaczy, ciągle istniała gdzieś w alpejskiej lodowej krainie, nie mogła się obejść

bez  ekstremalnie  wydajnych  źródeł  energii,  a  do  tego  niezbędne  były  reaktory

termojądrowe albo klasyczne. Raczej klasyczne, mniej skomplikowane - nawet teraz,

po  Krachu,  ludzie  potrafili  je  utrzymać  na  chodzie.  Ale  musieli  skądś  brać  do  nich

paliwo. Najłatwiej było wydostać je ze starych magazynów elektrowni jądrowych. Nie

zostało ich zbyt wiele, znalezienie jakiegoś przypominało szukanie igły w stogu siana.

- A te duchy? Do czego wam były potrzebne?

-  Wykorzystywaliśmy  je  jako  strażników.  Oczyszczanie  uranu  to  nie  jest  praca,

którą  ktoś  chciałby  dobrowolnie  wykonywać  bez  pomocy  nowoczesnej  technologii  -

przyznał szczerze Marty.

Mnie ostatniemu kogokolwiek sądzić.

-  Czarodziej  Krug  dał  nam  instrukcję,  jak  je  produkować.  Trzeba  połączyć  siłę

duszy  drzewa  i  duszy  ludzkiej.  Przy  niewoleniu  wystarczy  przestrzegać  kolejności

działań i prawidłowej procedury syntezy. Nic trudnego.

-  Wieśniacy  są  waszą  siłą  roboczą  -  zrozumiałem  wreszcie.  -  A  duchy  ich

pilnowały.

Marty skinął głową, jakby było mu już wszystko jedno.

- Zgadza się. Musieliśmy ich pilnować z dwóch powodów. Żeby nie uciekali i żeby

śmiertelność  nie  była  zbyt  wysoka.  Mimo  tych  wszystkich  czarów  promieniowanie

zabijało  ich  zbyt  szybko.  W  okolicy  nie  ma  już  żadnych  odizolowanych  wsi,  skąd

moglibyśmy  pozyskiwać  nową  siłę  roboczą.  Gdybyśmy  zajęli  jakąś  większą

miejscowość,  która  ma  łączność  ze  światem  zewnętrznym,  ktoś  zacząłby  się  nami