Выбрать главу

Andrzej Stasiuk

Mury Hebronu

***

Od ściany do ściany. Do ściany od ściany. Od okna do ściany. Od drzwi do okna. Od ściany do ściany. Do ściany od ściany. Lewa noga. Prawa noga. Lewa noga. Przyniosłem tutaj wszystko, co miałem, i jestem, wciąż jestem. Samowystarczalny. Drążyć to, co dookoła, a dookoła tak niewiele. Chociaż przyniosłem ze sobą wszystko, co miałem do tej pory. Wszystko, co miałem, by wiedzieć. By żyć, dano mi też wszystko. Rzeczy. Powietrze. Dźwięk. Światło. Jestem karmiony i moje zmysły też. Dotykam, i widzę smród przez okratowane okno. Oślepione okno. Chłód wody w dłoniach. Ciężar pokarmu w żołądku. Światło, co mówi o nocy, światło, co mówi o dniu. Przyniosłem tutaj wszystko, co miałem. Resztę mi dano. Od ściany do ściany. Do ściany od ściany. Od okna do drzwi. Do drzwi od okna. Odścianydościanyodścianydooknaoddrzwi. Mam miejsce na ruch i członki posłuszne rozkazom myśli. Mam czas. Cały wielki czas. Na wszystko. Na oddech, na wiele oddechów. Na sranie i samogwałt. Czas na wszystko. Na spojrzenie, na wiele spojrzeń. Kroki, wiele kroków. Czas na trawienie. Czas na banie się, na wiele strachu. Mam czas na życie. Ktoś pomyślał nagle, żeby mnie tu przenieść. Powody. Nie znam powodów. Skutek czegoś tam. Wziąłem wszystko, co jest mi potrzebne. Mój worek ze skóry, a w nim mięso i flaki, które przelewają się miarowo, kiedy stąpam. Stąpam całe dnie. Ruch. Jest. Światło. Mrok. Pokarm. Hałas. Cisza. Mam wszystko, co moje, nie jestem złodziejem, niczego sobie nie przywłaszczyłem, ani kropli flegmy ni spermy. Co mam, jest moim. Odścianydościanyodścianydodrzwioddrzwidooknaodścianydościanyoddrzwidooknadościanyodścianyoddrzwidookna. Ci, których spotykam, wciąż o karze. Mówią coś o karze. Że są powody, dla których zrobiono z nimi to samo, co ze mną. Mówią, że odebrano im wszystko i dlatego idą korowodem, parami lub oddzielnie w zakamarkach tego miejsca. Ciała z powyrywanymi duszami? Dusze bez ciał? Nie potrafię tego zrozumieć. Kiedy patrzę, widzę, że są tym samym, co ja. Ich wargi poruszają się. Wypowiadają słowa. Ich ręce. Ich nogi. Nie są trupami. Na pewno. Nie umierają. Stoją pionowo. Mówią, że pozbawiono ich wszystkiego. Nic nie pozostawiono. To zapewne kłamcy. Albo ulegli jakiemuś zbiorowemu przywidzeniu i wciąż powtarzają te same płaczliwe słowa. Kim byli, zanim tu się znaleźli? Kim byli i co posiadali? Co pozostało za drzwiami? Czego żałują? Ja jestem cały. Bez uszczerbku. Od okna do drzwi od drzwi do okna. Nic mogę słuchać gadaniny o zabranych najlepszych latach. Moje lata są takie same. Niosę siebie. Uginam się pod ciężarem mięsa i krwi. I nic mnie nie opuściło. Nie opuścił mnie lęk. Lęk przed śmiercią. Tutaj jest wiele czasu. Czas wydłuża się nieskończenie. Oni rozpaczają z tego powodu. Ja czuję się bezpiecznie. Mam siebie na własność i na długo. Gdy wyznaczony czas się skończy, każą mi się wynosić. Nie wiem, dlaczego. Nie znam powodów. Każą opuścić mi to miejsce, gdzie już wrosłem. Poznałem każdy kąt, rysę na ścianie, a szczury nie boją się mnie. Ja przestałem bać się szczurów. Czasami wchodzę z nimi do podziemnych gniazd, do korytarzy, co je łączą. Słyszę pisk nowo narodzonych istot, nagich i różowych. Czułość matek. One mnie rozpoznają. Odtrącają. Ślady drobnych zębów goją się powoli. Nigdy nie udało mi się ułożyć między bezwłosymi ciałkami, nie większymi niż najmniejsze myszy. Ani kropli mleka do mych ust. To pewnie przez mój zapach. Rozwścieczone matki wywlekały mnie za kark. Samce, gdy pełznąłem za nimi, gubiły mnie w pierwszym rozgałęzieniu korytarzy. Moje oczy nie mogły przywyknąć do wilgotnej ciemności. Rany od gwoździ goją się powoli. To wina rdzy i zgnilizny. Pozostawałem sam w labiryncie. Zmurszałe belki, okruchy betonu, rury, bagniska cuchnącego błota. Białe i gładkie pędy roślin wzrastających bez światła. Śliskie kamienie. Będę musiał to wszystko pozostawić. Przyprowadzili mnie tutaj, a teraz wypędzą. Po co? Pozostanę tym samym ciałem i duszą w nim uwięzioną. Moje ciało pozostanie niewolnikiem duszy. Za ścianami szepty. Słowo „wolność” pojawia się często. Czasami ktoś śpiewa to słowo. Nie dostrzegam różnicy. Zobaczę drzewa takie jak zwykle. To wszystko znam. Mógłbym umrzeć już teraz. Lęk mi nie pozwala. Boję się, że w ziemi moje żebra zapadną się i białe, ślepe rośliny wyrosną w gnijącej klatce. Szczur powije kilka istot. Może tego się boję.

Mogę się położyć. Mogę wyciągnąć się na drewnianym blacie. Lecz zwijam się w kłębek. Układam ciało na boku i podkurczam kolana możliwie wysoko. Wystraszony bliskością muru przy głowie i bliskością blachy u stóp. Koc ma barwę, której nigdy nie jestem pewien. Nawet za dnia światło nie jest światłem, tylko zwielokrotnionym łomotem. Jest nas dwu. Ja i ten w korytarzu. Nie chcę nikogo. Ludzie. Powiedzieli mi wszystko, co mogli powiedzieć. Nie chcę. Ciemność odebrała mi wzrok. Co odbierze mi słuch? Dotyk? Dotyk próbuję ograniczyć do jednego lub drugiego boku. Zmieniam ułożenie, jeśli męczy mnie twardość drewna. Czasem, lecz nieczęsto, ciało chce, bym je wyprostował. Wtedy dotykam czubkiem głowy do ściany, a stopami do blaszanego kubła. Robię to niechętnie i zaraz powracam do pozycji białego robaka, jakiego można wygrzebać w wilgotnej ziemi. Najlepszym wyjściem, wydawało mi się, jest stanie obok sprzętu do spania, ale ze względu na wąskość przestrzeni zawsze po jakimś czasie, przy większym przechyleniu ciała, co zdarzało się zwłaszcza przy zamkniętych oczach – dotykałem plecami do ściany albo kolanami do desek bądź też czołem do ściany i łydkami do desek. Stanie bokiem było z tych samych powodów niemożliwe. Cały darowany czas na jednym albo na drugim boku. Ograniczyć zajmowaną przestrzeń. Do niczego. Nie jestem pewien żadnej z dostrzeganych barw. Łatwo osiągam tylko czerń. Opadają powieki. Bez wątpliwości. Istnieją pewnie inne barwy. Ich ustalanie pochłaniało mnie na początku. Uspokoiłem się. Wiem, że są nieokreślone i nieokreślenie zmieniają się w ciągu dnia. Nęka mnie światło. Przebija cienką zasłonę powiek. Brudna czerwień. Wilgoć. Cuchnie nie myte ciało. Czasem myślę, że jestem trupem. Zapomniano o mnie, pozostawiono bez ceremonii. Powietrze tak ciężko siada na piersi. Gdzie są grabarze? Łopaty? Śpiew?

Pozorne okno. Zakneblowane oko. Przepasane matową opaską ze szkła. Wydłubane oko powleczone bielmem. Regularne metalowe nerwy w chłodnej, lekko pofalowanej tkance. Ślepcy słyszą szelest upadającego włosa. Przywykłem do przewrotnej budowli, w której wykuto okna, a potem je wyłupiono. Tortura. Szli wzdłuż muru. Tak właśnie musiało być. Pod spojrzeniem oprawcy, co nie brudzi rąk, wyrywali źrenice, wstawiając dla drwiny zimne tafle poprzecinane siecią martwych nerwów. Teraz trzeba łowić odgłosy czegoś, co przechodzi, przepełza, przetacza się. Płynne, bezkształtne przemiany światła po tamtej stronie.

Zmrok przerywa mi myślenie. Coś, co nadchodzi tak cicho, przerywa rzecz równie cichą. Zmrok jest żarówką zamkniętą w żelaznej klatce naprzeciw wzroku. Oczy zamknięte. Puls normalny. Pocenia brak. Powoli podnieść powieki. Siateczki. Miliony. Igiełki blasku przesiane przez rzęsy, przez nierówne krawędzie powiek. Słuch powraca dalekim łomotem. Koła wędrują wyżej. Świadomość ciała. Nie jestem zadowolony z najazdu zmysłów. Z najazdu ciała.

Jestem tutaj od dawna. Ile kroków musiałbym policzyć, by dobrnąć do początku. Ile kroków musiałbym sobie przypomnieć. Oni chcą tego. Ciągłego i ponownego przemierzania wszystkiego, co już odeszło i nie powróci. Ich interes jest w mych powrotach, w mym brnięciu przez ciężkie powietrze klatek. Cały miniony czas mnożony przez aktualną minutę. To ich interes. Nieskończoność minut. Nieskończoność cierpienia. Uwięzły w powrotach, w nieustannym cofaniu zegara. Wchodzę głęboko w swoje ciało. W grę bebechów. W cichy, wilgotny ślizg kości w stawach. W bulgotanie krwi, w jej chlupot na zakolach arterii. W szelest mięśni przesuwających się pod skórą. W puls moczu spływającego do pęcherza i dalej cewką na zewnątrz. Wchodzę w ściany, w podłogę, w powietrze, co mnie otacza. We wszystko, co mnie otacza teraz. Jestem od zbudzenia do zaśnięcia. Ludzie, co żyją są umarli. Nie ma ich. Są zabici. W samoobronie. Nie myślę o wskrzeszeniach. Czeka mnie walka. Daty na ścianach. Muszę je zabić.