No i zaczęło się. Najpierw dwa, potem trzy i cztery razy w tygodniu. Nie zabierała mnie ze szpitala, tylko gdzieś z miasta, żeby jakiegoś obciachu nie było. Może i była walnięta, ale wolała, żeby lekarze jej z palaczem nie oglądali.
A w tym jej domku dolcze wita. Prawie tam zamieszkałem. Wychodziłem rano. Od razu do roboty. Ona była rozwódką. Jej były mąż był jakimś urzędasem gdzieś bardzo wysoko i zostawił jej całkiem ładny kawałek grosza. Czuło się ten szmal w każdym kącie. Mówiła, że to ona jego pogoniła. Że niby staruch i że ją strasznie zaniedbywał. Ja się nie dziwię, małolat. Ona była jak wiadro bez denka. Jak przychodziłem rano do roboty, to palacz kiwał tylko głową, kiwał i mówił: – Walnij się, synu, na waciak i pokomaruj ze dwie godzinki, bo widzę, że pożytku z ciebie dzisiaj nie będzie. – A potem szedł po hydraulika, bo nie lubił sam popijać. Rzeczywiście, były takie dni, że nogi się gięły pode mną. Męczyła mnie ta doktorowa zupełnie bez litości. A sama zrywała się rano jak ptaszek. Jakaś kanapka, kawa i do roboty. Skąd się w niej tyle pary brało? Nie mam pojęcia. Może taka wyposzczona była? Może rzeczywiście od rozwodu nie miała chłopa. Tak mi mówiła. Ale one zawsze tak gadają.
Z tego wszystkiego to przestałem nawet koleżków widywać. Nawet soboty i niedziele miałem zajęte. Jak tylko się cieplej zrobiło, ładowała mnie do bryki i lecieliśmy pięćdziesiąt kilometrów nad morze. Łaziliśmy po plaży albo opalaliśmy się. Czasami wynajmowała kwaterę. Ale jej kwatera nie była potrzebna. Targała mnie gdzieś na dziką plażę, do jakiegoś grajdoła i znów musiałem ją posuwać na wszystkie możliwe sposoby. W wodzie, na kocu, w piachu, w krzakach. Wszystko ona wymyślała. Ja to już nic nie musiałem robić. Wystarczało, że mi stał. A jak nie chciał, to tak go ciągnęła, cmokała i tarmosiła, że się prostował, chociaż ja nie miałem już najmniejszej ochoty. Wychudłem od tego dymania. Skóra i kości. Myślałem sobie, że jak tak dalej pójdzie, to przepadnę.
Któregoś dnia ona wcześniej wyszła do pracy. Ja szedłem akurat na drugą szychtę. Jak wyszła, poleżałem jeszcze trochę w betach i wstałem. Wyjąłem z szuflady dwadzieścia zielonych i poszedłem zobaczyć się z koleżkami. Ona wtedy traktowała mnie już jak męża albo jakoś podobnie. Cały dom był do mojej dyspozycji. Tylko jak przychodzili jej znajomi, rzadko zresztą to musiałem znikać albo kitrać się w sypialni na piętrze i się nie pokazywać.
No i jak wziąłem te zielone, to złapałem taryfę, podjechałem pod Pewex, nakupiłem gorzały, dobrych szlugów i pojechałem na swoją dzielnicę. Na jednej melinie nie było nikogo, na drugiej też pusto, bo trochę rano było. Dopiero na trzeciej, u takich dwóch sióstr kurewek, znalazłem jakieś zapijaczone i skacowane mordy. Wyjąłem gorzałkę, postawiłem na stole i zapytałem, gdzie można znaleźć moich kolesi. Jeden oleander, jak się już napił i przyszedł do siebie, to powiedział, że może skoczyć i zawołać kogo tylko zechcę. Powiedział też, kogo ostatnio posadzili, a kogo wypuścili. A potem poszedł i sprowadził moich koleżków. Trzech moich koleżków, z którymi bujałem się jeszcze w piaskownicy. Ze starymi złodziejami gadać mi się nie chciało. Jak taki jeden z drugim odsiedzi te swoje parę lat, to się od razu robi mądrzejszy od radia. Zaraz by było: – Co ty tam możesz wiedzieć, nie myśl za dużo, bo ci jaja posiwieją, no i w ogóle trzeba swoje odsiedzieć, żeby swoje wiedzieć. – A ja myślałem odwrotnie. Trzeba najpierw swoje wiedzieć, żeby swojego nie odsiedzieć. Dlatego wolałem pogadać z młodszymi, co jeszcze nie mieli poprzewracane pod kopułą. Ci moi kolesie to owszem, złodziejowali trochę. Jakieś drobiazgi. Jakąś gablotę oskubali, jakiś kiosk, pijanego ogłuszyli i takie tam numery z przedszkola. Żaden z nich nie siedział jeszcze. Tak sobie to wymyśliłem. Jeden miał kiedyś kuratora. Drugi jakieś kolegium. A trzeci był czysty jak łza niemowlaka.
Zamknęliśmy się w drugim pokoju. Siostrzyczkom kurewkom zostawiłem litr gołdy i zapowiedziałem, żeby nikogo nie wpuszczały, bo ważne sprawy są do obgadania. Jak już siedliśmy za stołem, to wyjąłem z torby, co ją miałem ze sobą, butelkę napoleona i zagraniczne szlugi. Rzuciłem to na blat, jakbym rzucał kaszankę i bałagany. Wszystko po to, żeby od razu zrobić wrażenie. – Chłopaki, jak będziecie dobrze myśleć i dobrze słuchać, to będziecie w tym mogli myć nogi. Sprawa jest prosta jak pierdolenie. Trzeba tylko pójść, zrobić, trochę odczekać, a potem się bawić. Idziecie na to?
Małolaci wypili już trochę tego napoleona i z długimi szlugami w zębach powiedzieli, że nie ma sprawy i nie pytali nawet o szczegóły. Przybiliśmy piątkę i zacząłem im nawijać, co i jak. Od razu im powiedziałem, że ja nie mogę brać w tym udziału, bo muszę mieć alibi. Wymyśliłem sobie, że najlepsze alibi będę miał, jak pojadę z moją doktorową na sobotę i niedzielę moczyć jaja w słonej wodzie. My pojedziemy, a chłopaki będą miały prawie dwa dni i jedną noc, żeby oskubać jej kwadrat ze wszystkiego, co tylko jest cokolwiek warte i da się łatwo wynieść i jeszcze łatwiej sprzedać.
Wcześniej miałem dużo czasu, żeby sobie dokładnie ten jej pałac obejrzeć, jak ona wychodziła rano do roboty. Nie powiem, zabezpieczony to on był ze wszystkich stron. Jej mąż musiał być przytomniak i pomyślał o wszystkim. Drzwi wejściowe na trzy patentowe zamki. W oknach na parterze kraty. Na piętrze to samo. Nie pomyślał tylko o jednym. Z tyłu domu, w ścianie pół metra nad ziemią, była taka stalowa klapa zamykana na kłódkę. A za klapą była dziura do wrzucania koksu do piwnicy. Chałupa miała własne centralne. To była wąska dziura i dzieciak mógł się przecisnąć. A jeden mój koleś był szczególnie zabiedzony. Wymyśliłem sobie, że on akurat się zmieści. On miał wejść pierwszy. Miał iść na parter, otworzyć okno od kuchni, a potem dwie kłódki od kraty. Jezu! Ile ja się tych kluczyków od kłódki naszukałem! Chyba z tydzień, dzień po dniu przekopałem cały dom. Wszystko oczywiście delikatnie i w jej rękawiczkach. W końcu znalazłem na strychu w stosach jakiegoś żelastwa. Byłem pewien, że ona dawno zapomniała, że one tam są. Nigdy nie otwierała tych krat, bo i po co? Okna otwierały się do środka. Klucz od włazu wisiał na widoku. W kuchni. No więc ten szczupły miał wejść przez piwnicę, a reszta zamknąć ten właz za nim i powiesić potem klucz na miejsce. Potem mieli wejść przez to otwarte okno i robić swoje. A jak kończyli i zbierali się do zrywki, to mieli wyjąć jedno kuchenne okno, położyć je na podłodze i po cichu, przez jakieś szmaty i koce delikatnie je stłuc, ramę wstawić na miejsce, a szkło rozsypać po parapecie i podłodze, tak żeby to wyglądało na robotę z zewnątrz. Szmaty dokładnie wytrzepać pod oknem i odłożyć na swoje miejsce. Potem mieli zamknąć kraty i po cichu, bez paniki ukręcić kłody, a klucze odnieść na strych. Chodziło o to, małolat, żeby ryzyko było jak najmniejsze, żeby z tą szybą nie robić hałasu w środku nocy. Jeden sąsiad był o jakieś pięćdziesiąt metrów z boku, przysłonięty trochę drzewkami, ale późno chodził spać. Drugi był trochę dalej, ale też mógł usłyszeć. W tej dzielnicy prawie każdy miał telefon.
No i chodziło o to, żeby gliniarzom namieszać w robocie tym włamaniem przez okno. Obliczałem sobie, że chłopaki będą mieć ze trzy, nawet cztery godziny na całą robotę. Spotykałem się z nimi jeszcze kilka razy i na trzeźwo nawijałem, jak chałupa wygląda w środku, gdzie co leży, co mają brać, co zostawiać. Wiedziałem, gdzie moja doktorowa trzyma pieniądze, gdzie trzyma złoto. Wiedziałem, ile ma pierścionków, kolczyków i innego fajansu. Miała też trochę sreber, łyżki, widelce. Futro, kożuch, magnetofon, radio. Tego było na ładnych kilkaset patyków.