Czekaj, frajerze, myślałem, czekaj, że będzie odwrotnie, parowo! Jeszcze brakowało tego, żebyśmy się mieli miejscami zamieniać. Trochę mnie ta jego gadanina zdenerwowała, ale spuściłem głowę i patrzyłem, jak carmen dopala mi się w palcach. Świrowałem deczko załamanego. Mizdrzył się jak sześćdziesięcioletnia lancpudra. Czekałem, kiedy wstanie i będzie chciał mnie uściskać. Frajer zabiedzony. Zaryzykowałem i bez pytania skasowałem papierosa z jego paczki. Nawet nie mrugnął. Podał mi ogień. Rozumiesz, małolat, zerwał się i przez biurko wyciągnął łapę z zapalniczką. – No to jak będzie? Dasz się przekonać do złożenia dokładnych zeznań? Zaprotokołujemy wszystko. Od razu. – I pokazał na maszynę do pisania, z wkręconym czystym formularzem, co stała na stoliku pod oknem. – Aleś ty pewien swego, koleś, myślałem sobie, aleś pewien. – A ja ci mogę solennie obiecać, że podłożę w sądzie wniosek, że pomagałeś nam w śledztwie. – Znów się we mnie zagotowało. Ale siedziałem cicho. Znowu nadawał i powoli zaczynał tracić cierpliwość. – Nie bądź głupi, bo tylko sobie zaszkodzisz. Wiem, że nie jesteś strachliwy, ale po co to wszystko powtarzać od nowa. Jak zobaczą, że nie potrafię cię przekonać, znowu zabiorą mi sprawę i przekażą tamtym. – W tym momencie nie wytrzymałem i pierwszy raz się odezwałem: – Panie śledczy, co pan mi tu za ciemnotę wciska? Co oni mają panu odbierać? I jakim tamtym przekazywać? Jacy tamci? Co za tamci? A pan to co, z milicji pan nie jesteś? Z opieki społecznej? A tamci to gestapo, nie? – Nie głosuj mi tutaj! Za mądry trochę jesteś. Ja tutaj do ciebie jak do człowieka, a ty podskakujesz. Chcesz kozaczyć? Nie radzę. – Głos mu się od razu zmienił i te wyskubane wąsy zaczęły się ruszać w jedną i w drugą stronę. No, pomyślałem, nie zapalisz ty już z jego paczki, nie zapalisz. No i się zaczęło. Jak zwykle. – Gadaj po kolei i nie trać pamięci! Szybko! Ty wszystko obmyśliłeś, ty ich namówiłeś, a sam chciałeś mieć czyste rączki? Chciałeś patrzeć, jak koledzy gniją w kryminale? A sam co? Chciałeś z dziwkami się bawić za pieniądze, które oni skubnęli… – Dobra, frajerze, kończ tę głupią gadkę i wołaj swoich goryli, bo mi się pod celę na obiad spieszy. – Tak go przystopowałem. Popatrzył na mnie tak, jakby mnie chciał wzrokiem zabić. – Sam tego chciałeś. – I sięgnął po telefon. – Panie poruczniku, nic z tego nie będzie. Musi pan tu przyjść.
Czekaliśmy ze dwie minuty. Przylazł ten wieprz w rozpiętym mundurze. Razem z nim przyszło dwóch znajomych sierżantów. Teraz mnie nawet nie kuli. We czterech wzięli mnie w kółeczko i potańczyliśmy sobie. Niedługo. Coś z pół godziny. Grubas napierdalał lolą, a reszta piachami. Elegancik na tę okazję wyjął z szuflady czarne, skórzane rękawiczki od munduru. Jestem pewien, że miał coś w łapie, jakiś kawałek ołowiu albo coś podobnego, bo za każdym razem, jak mnie dobrze trafił, to zaliczałem parkiet. Któryś kopnął mnie w żołądek, a potem w szczękę, jak byłem nachylony. Jak leciałem na podłogę, to specjalnie wystawiłem głowę do przodu. Poskutkowało.
Ocknąłem się pod celą. Koleś od mokrej roboty przecierał mi twarz ścierką zmoczoną w zimnej kawie. Nie mieliśmy już szlugów. Dał mi zapalonego skręta z tych petów, co je sobie odkładał. Miałem spokój. Jakoś nie wzywali mnie na przesłuchania. Przyszedł jakiś frajer i przyniósł mi akt oskarżenia. Nie przeczytałem go nawet. Był na cienkim papierze. Cały poszedł na skręty.
Sprawę miałem jakoś tak na początku listopada. Pamiętam, że tego dnia była ładna pogoda. Słońce i niebieskie niebo. Drzewa jeszcze trochę kolorowe. Wprowadzili mnie na salę. Kumple już byli. Swojego i ich adwokata zobaczyłem dopiero na sali. Zrobiliśmy do siebie oko. Ja i moi kumple, znaczy. Wszystko szło jak z płatka. Akt oskarżenia. Zeznania chłopaków. Że sami zrobili skok od początku do końca. Że mnie znają, bo dlaczego by mieli nie znać, skoro z tej samej ulicy jesteśmy. Zeznania świadków. Jasne, małolat, doktorowa też była i płakała. Zaklinała się na wszystko, że jestem niewinny i że to jakaś pomyłka, ale sędzia ją uciszył. Bidna kobita. Trochę mi jej żal było.
A ja? Ja, małolat, jak na swojej pierwszej sprawie. Zamknąłem dziób i siedziałem jak król na imieninach. Jakbym nie wiedział, gdzie i po co jestem. Za mnie gadał prokurator. Że w świetle znanych faktów moja wina jest bezsporna i w ogóle. Całe to prokuratorskie pierdolenie. A dowodów, małolat, dowodów żadnych nie było. Same poszlaki. Znałem chłopaków, znałem lekarkę i znałem willę. Byłem karany. To wszystko. Adwokat się nawet nie odzywał. Coś tam wymruczał o młodym wieku i daniu szansy poprawy. Wszystko. No, a potem był wyrok. Ten od magnetofonu dostał trzy lata. Tamtych dwóch dostało po cztery. Ja też dostałem cztery. Papuga coś tam mruczał, że wpływ środowiska, że z rozbitej rodziny, że prawie sierota. Takie tam pierdolenie adwokata z urzędu. To był jakiś sklerotyczny dziadek, chyba nawet nie wiedział, za co nas sądzą. Potem jeszcze mruczał, że niby się udało i że nas wyciągnął, mruczał i pakował do aktówki tę swoją wyszmelcowaną togę, czy jak to się tam nazywa.