A potem? Potem to już chyba wiesz, sam widziałeś. Ładnie i pięknie. Wychodzisz z tej pustawej sali, dwóch psów z konwoju zakłada ci bransoletki i ładują cię do suki, co aż się trzęsie z radości na wybojach.
Nie pojechaliśmy już na dołek, na komendę. Nie, małolat. Pierwszy raz w życiu miała trzasnąć za mną brama kryminału. Jechałem tą suką może z piętnaście minut, nie więcej. Miałem ze sobą trzy paczki szlugów. To wszystko. Rodzinne miasto patrzyło i nie grzmiało. Ja też nie grzmiałem. Byłem spokojny, małolat, zupełnie spokojny. Wiedziałem, że taki mój los i nic nie można zrobić. Bać się nie bałem, bo i niby czego. Te parę lat w zakładzie zrobiło swoje. Zresztą nie wiem, małolat, może żenię ci kit, może się i bałem. Przypuśćmy, że się bałem. W końcu miał to być prawdziwy kryminał. Zakład to zakład, a kryminał to kryminał. To było parę lat temu, małolat, i kryminał wyglądał trochę gorzej niż dzisiaj. Każdy kić wyglądał gorzej niż dzisiaj. Nasłuchałem się różnych historii, to może się i bałem. Przypomnij sobie, jak sam peniałeś przed bramą.
Brama była wielka, stalowa, pomalowana na szaro. Wszystkie więzienne bramy, jakie widziałem, pomalowane były na szaro. Oni tej farby muszą mieć do chuja i jeszcze trochę. Tej i jeszcze czerwonej. Pomyśl – cały kraj ciepnięty na dwa kolory.
Gliniarz zadzwonił i w maleńkim okienku pokazała się gęba klawisza. Obejrzał nas dokładnie i dopiero wtedy otworzył małą furtkę w wielkich wrotach. Gliniarze weszli ze mną. Dali klawiszowi na bramie kopertę z moimi papierami i cicho zniknęli. Pewnie pojechali po moich kolesi. Klawisze patrzyli na mnie bez słowa. Potem jeden z nich podniósł słuchawkę i coś zagadał. Zjawił się jakiś plutonowy i kazał mi iść za sobą. Wyszedłem z tej dyżurki. I wtedy psy rzuciły się jak oszalałe. Tam, zaraz obok tej ich budki, była taka zagroda ze stalowej siatki, tam trzymali swoje brytany. Owczarki alzackie, jeden w drugiego odpasione, tłuste i wściekłe. W nocy puszczali je na pas śmierci. Później się dowiedziałem, że taki bydlak zżera dziennie dwa razy tyle co zwykły złodziej, tyrający osiem godzin w jakiejś ciemnej i śmierdzącej sali.
Skoczyłem wystraszony do tyłu, a klawisz się śmiał, mało się nie udusił. – Spokojnie. Są za płotem, ale jak przyjdzie czas, jak podskoczysz, to ci jaja z korzeniami powyrywają – i wciąż się rechotał. Szliśmy dalej. Parę kroków za pierwszą bramą była druga, mniejsza, właściwie nie brama, tylko szeroka furtka w siatce ogradzającej pas śmierci. Klawisz coś krzyknął i z koguta nad wejściową bramą wychylił się strażnik. Popatrzył na nas, nacisnął guzik i elektryczny zamek odskoczył. Potem była jeszcze trzecia brama w trochę niższym niż zewnętrzny murze. Tę klawisz otworzył własnym kluczem.
Trzy razy żelastwo zatrzasnęło się za mną. Trzy razy usłyszałem zgrzyt zamka. Wtedy uświadomiłem sobie, że mnie mają. Ale wtedy też, małolat, powiedziałem sobie, że nie będą mnie mieli tak długo, jak długo się sam nie poddam.
Szliśmy przez pusty, wyasfaltowany plac. Przed nami był trzypiętrowy pawilon, a za nim drugi taki sam. Gdzieś z lewej widać było wysokie betonowe ogrodzenia. Później się dowiedziałem, że to spacerniaki. Stanęliśmy przy stalowych drzwiach i klawisz zadzwonił. Otwarły się i weszliśmy. – Co? Jeszcze jeden ptaszek? Na który go prowadzisz? – Na czwórkę, na nieroby. – Już trochę wiedziałem. Czwarty oddział, znaczy nieroby. Klawisz otwierał po kolei kraty oddzielające oddziały i piętra. Jakaś suterena, puste pomieszczenie i drewniane drzwiczki w ścianie, co zaraz się otwarły i zobaczyłem pierwszego w swoim życiu złodzieja, czyli skazanego. Całego w więziennych ciuchach. Od glanów aż po kaniołkę. – Rozbieraj się, do naga – powiedział gad. Zrzuciłem z siebie swój cywilny strój i podałem temu w okienku. Zapisał wszystko, sztuka po sztuce, na jakimś zielonym kartoniku. Wrzucił wszystko do worka i przyczepił numerek. Wtedy klawisz rozdarł się pierwszy raz: – Kurwa! Co jest! Cywilnych gaci się zachciewa? Wszystko zdejmuj. Skarpetki se zostaw. To jest, kurwa, kryminał, a nie ogródek jordanowski. – No to zdjąłem te nieszczęsne badeje i rzuciłem magazynierowi. A niby co? Miałem szukać zadymy przez głupie kalesony? Klawisz otworzył drzwi i machnął łapą, żebym przeszedł. Dalej było takie samo pomieszczenie, tylko że z boku miało wejście do kanciapy z prysznicami. – Pod natrysk! – warknął gad i stanął przy dwóch kurkach wystających ze ściany. No to wszedłem i targam za łańcuszek, coby woda popłynęła i wolnościowy brud spłukała ze mnie. Targam za ten sznurek i nic. Sucho. – Nic nie leci – krzyczę do gada.
– Zaraz poleci – odszczeknął i dalej bawić się tymi kranami. No i poleciała! Sam wrzątek! – Gorąca! – krzyczę i wylatuję z tego ukropu. – Jaka gorąca, właź z powrotem. – Za gorąca – powtarzam – sprawdź se pan. Chwili nie idzie wytrzymać. – Nie jest gorąca, wiem, co mówię, wpierdalaj się pod prysznic – i zaczął coś niby kręcić tymi kranami. Wsadziłem rękę. Leciała akurat. No to wszedłem i namydliłem się jak należy. Zabieram się do płukania i wtedy ten kutas na kaczych łapach poczęstował mnie zupełnie lodowatą. Wyskoczyłem i krzyczę: – Puść pan normalną wodę i zostaw pan ten kurki! – A co jest?
– udawał głupiego. – Znowu za gorąca? – Jak, co jest! Za zimna leci. Lodowata! – Dobra, zaraz poprawię. – Znów nastawił normalną i zacząłem się płukać. Wtedy znów chciał mnie ugotować. Myślałem, że skóra ze mnie zejdzie. Buchnęła para i znów musiałem się zrywać, ślepy od mydła i wkurwiony. – Co jest! Do kurwy nędzy! – Koniec kąpieli! – Jaki koniec, cały jestem w mydle! – Koniec. Regulaminowo jest pięć minut. Trzeba się było kąpać, a nie gadać cały czas. Za tydzień się opłuczesz. – Szturchnął mnie kluczami pod żebro i ustawił pod okienkiem z dykty. Otworzyło się zaraz i pokazał się ten sam szatniarz, co przyjmował moje ciuchy. Teraz zaczął mi rzucać skarbowy przyodziewek, koce, prześcieradło, ręczniki. Złapałem pierwszą z brzegu szmatę i przetarłem sobie oczy. Klawisz stał pod ścianą i ryj mu się cieszył jak prawiczce na widok kutasa. Bez słowa zacząłem się ubierać. Utonąłem w tym gajerku od razu. – Nie masz czegoś bardziej dopasowanego? – spytałem magazyniera. – Mam. Jedna ramka. – Spojrzałem na swoje nędzne trzy ramki szlugów. Raz się żyje, pomyślałem i rzuciłem mu jedną. Zabrał mój gajerek i poszedł szukać czegoś lepszego. Znalazł. Szlugi to najlepszy pieniądz w kryminale. Ubranie było przerobione i leżało całkiem całkiem. Zgarnąłem do koca cały mandżur i byłem gotów. Zadowolony z siebie klawisz ruszył przodem. Wdrapaliśmy się na trzecie piętro, stanęliśmy pod kratą. Pojawił się oddziałowy i otworzył. No i byłem na czwartym oddziale.
– Za co? – spytał oddziałowy, taki niewielki palant ze świńską mordą. – 208 – odpowiedziałem, nie patrząc nawet na niego. – No dobra, panie złodziej. Rzuć tutaj swoje rzeczy i w tamte drzwi. Na drzwiach było napisane „wychowawca”. Położyłem mandżur na posadzce i wknajam bez pukania. – Wyjść! Co, żłobie, kultury cię nie nauczyli!? – Nawet twarzy nie zdążyłem zobaczyć.
– No, uważaj, on nie lubi żartów – zamruczał oddziałowy i zabrzęczał pękiem kluczy. Zastukałem grzecznie i próbuję drugi raz. – Baczność! – No to stanąłem niby na baczność i nawijam, kto jestem i że z takiego i takiego artykułu. Na to on, żeby głośniej. Na to ja, że nie widzę potrzeby, chyba że jest głuchy. Myślałem, że go krew zaleje. Poczułem, że przegiąłem. – My tu z takimi to raz dwa, to jest kryminał, a nie jakiś kurnik. Tu nie są żarty i zaraz spoważniejesz! – Rozłożył moje akta, co je przyniósł klawisz. – I pewnie jeszcze grypsujesz! Z tej bandyckiej mordy ci to patrzy! – Myślę sobie, w zakładzie grypsowałem, a jak już zacząłem, to przecież całe życie, nie, małolat? – Jasne, że grypsuję i będę grypsował. – Tu go dopiero rzuciło. – I co? Pewnie dumny jesteś z tego, bandyckie nasienie. Mafii się w więzieniu zachciewa! Konspiracji! My cię wyleczymy! Tu już niejeden o litość na kolanach prosił. Zobaczysz ty te swoje grypsowanie jak świnia niebo! – I tu mnie, małolat, zatelepało, ale nic nie mówię, bo wiem, że on tylko na to czeka i chce mnie sprowokować. I tylko zacisnąłem pięści i słucham, co będzie dalej. – Tylko zacznij tu podskakiwać! Dostaniesz jeden wpierdol i drugi, to inaczej będziesz śpiewał. – Wtedy zobaczył moje zaciśnięte garście. – I co tak zaciskasz te łapska, frajerze! Kurwo męska! Cwelu! Spermopiju! – Tu nie wytrzymałem. Zrobiłem błąd. Nie ma sensu się odzywać, jak taki łobuz mówi sobie po imieniu. Ale ja chciałem przykozaczyć. I przykozaczyłem. Nabrałem powietrza i sypnąłem mu taką wiąchę, że z miejsca przycichł i tylko słuchał. Ja stałem, on siedział i obydwaj na coś czekaliśmy. On wiedział na co, a ja się domyślałem.