Выбрать главу

Weszło trzech. Wielkie chłopy. Jeden stanął naprzeciwko i zapytał: – No co? Stawiasz się? – I nim zdążyłem mrugnąć, pierdolnął mnie w żołąd tak, że niewiele brakowało, a przewróciłbym ścianę. Jeszcze zdążyłem tylko zobaczyć, jak wychowawca wstaje i wyjmuje z szuflady lolę. Potem już niewiele widziałem. Dwóch trzymało mnie za ręce, a trzeci grzał, gdzie popadło. Na plecach czułem blondynę wychowawcy. Jak mnie puścili, to padłem na parkiet jak podcięty. Dostałem jeszcze parę glanów i jeden z tych łobuzów rozgniótł mi mordę obcasem. I zrobiło się ciemno. Ciemno i cicho.

Oczy otworzyłem w kabarynie. Pod sufitem paliła się żarówka, dwudziestka piątka w drucianej siatce. Leżałem na cementowej posadzce. Obok była cementowa póła do spania i nic więcej. Nieźle, jak na początek, pomyślałem sobie. Najbardziej mnie wkurwiało to, że nie wiedziałem, czy jest dzień, czy noc. Nie wiem dlaczego, ale właśnie to. Nie wiedziałem, ile przeleżałem nieprzytomny. Moich rzeczy nie było, ale za to zimno było jak wszyscy diabli. Jak w lodówce.

Podczołgałem się do klapy i zacząłem nasłuchiwać. Ale tam była cisza. Obmacałem ryj. Pełno krwi, usta spuchnięte, noch wielki jak kartofel. Pomyślałem, że dobrze, że nie ma lustra. Jeden ząb z przodu się ruszał. Ruszał się, ale jakoś się trzymał. Trzyma się do dziś. Zobacz, to ten. Pociemniał tylko trochę.

Leżałem tam przy tych drzwiach i za wszelką cenę chciałem coś usłyszeć, ale nie usłyszałem nic. Później dowiedziałem się, że moja kabaryna miała podwójne drzwi i drugie z nich były wyciszone, wyłożone gąbką. Jakieś dźwięki było słychać, ale za skurwego syna nie można było załapać, co to za dźwięki.

Przeczołgałem się później na to betonowe kojo, pomalowane tą samą farbą co brama więzienna. Leżałem i w głowie mi się wszystko mieszało. Raz drzemałem, raz nie. Jakieś zwidy i zjawy wyłaziły z kątów. Próbowałem nawijać do siebie, ale morda bolała mnie jak nagła śmierć, a język ledwo się w niej mieścił. Jak pragnę wolności, nie wiem, ile czasu leżałem na tym cementowym katafalku i nie wiem, ile dni i nocy minęło, bo i skąd niby miałem wiedzieć. Nikt nie otwierał, nikt nie przynosił jedzenia. A nawet jakby przyniósł, to nie przełknąłbym ani kawałka. Tylko pić mi się chciało zajebiście. Po jakimś czasie wstałem, żeby się odlać do kibla, co stał w rogu celi. Smród był taki, że musiałem przytrzymać się ściany, żeby się nie obalić. Te łobuzy uprzyjemniały pobyt w kabarynie na wszelkie sposoby. Szczyny w bombie miały z pół roku. Była prawie pełna, jeszcze trochę, a syf wylałby się na podłogę. Na szczęście nie bardzo mogłem się odlać.

No i znów leżałem, patrzyłem w brudny sufit, czasem spałem, a czasem majaczyłem, jak w gorączce. Oni wiedzieli, co robią. To było gorsze od wpierdolu. Czasami myślałem, że zwariuję, a czasami, że już można mnie odwieźć do głupiejowa. I jeszcze to światło prosto w oczy. Cały czas. Nawet we śnie widziałem żarówę.

Z czasem próbowałem chodzić. Trzy kroki w jedną trzy kroki w drugą, taka to była cela. Byle jak mi szło, ale jakoś szło. Bolało mnie całe ciało, a najbardziej nery. Człapałem zgięty wpół i jęczałem przy każdym kroku, ale wiedziałem, że się muszę ruszać, żeby nie zgnić przy tym betonowym koju. I chciało się palić. Jezu! Małolat! Jak chciało się jarać! Przekipiszowałem całą celę. Wszystko, co było do przekipiszowania. Złodzieje zostawiają czasem jakiegoś skręta, przyhara, pół żarki, draskę. A tutaj nic. Sprawdziłem wszystkie miejsca. A było tylko, kurwa jego mać, tylko jedno takie miejsce, gdzie można było coś przykitrać, ten druciany telewizor z żarówką, nad samymi drzwiami. Wdrapałem się na kojo, ale było za nisko. Zdjąłem katanę, sztany, koszulę, glany, wszystko, co miałem na sobie, i złożyłem w kostkę, w stertę jak najwyższą, i stanąłem na niej. Telewizor był pusty. Myślałem, że zwariuję. Usiadłem goły na betonie i chyba się rozpłakałem. I chyba miałem ochotę napierdalać głową w ścianę. Jeszcze mnie trzęsie, jak sobie o tym przypomnę.

W końcu zabrzęczało coś za drzwiami. Otworzyła się klapa i zobaczyłem klawisza. Taki mały frajerzyna w wygniecionym mundurze i czapce, co mu coraz to spadała na oczy. Za nim widziałem te drugie dźwiękochłonne drzwi. Stał i w trzęsącej się ręce trzymał kubek. Rozejrzał się na boki, jakby bał się śmiertelnie. – Masz, pij. – Wziąłem kubek, wypiłem. To była ciepła i słodzona kawa, małolat. – Chcesz coś jeszcze? – Tak. Szluga. – Wyjął papierosy, dał mi jednego, przypalił i trzasnął drzwiami. Jarałem jak małpa dynamit. Zakręciło mi się w cabanie tak, że musiałem klapnąć na ten mój katafalk. Wypaliłem całego, nie zostało nic a nic. Nawet nie poczułem, jak przypalam sobie palce. Od razu zasnąłem głębokim snem. Zapamiętałem tego klawisza. Nazywali go Herod. To był po chuju gad, żaden złodziej złego słowa na niego nie powiedział. Ja bym go raczej nazwał Jezus Chrystus. Pewnie dlatego, że był taki, jaki był, na te swoje pięćdziesiąt lat miał tylko kaprala.

Potem znowu była cisza. Ani jednego dźwięku i znów myślałem, że dostanę świra. Zacząłem się więcej ruszać i to mnie jakoś trzymało.

W jakiś czas potem drzwi otworzyły się na dobre. Wypuścił mnie ten sam klawisz, co mnie zamykał. Ryj miał ucieszony od ucha do ucha. – No i co? Zmiękłeś? – Nie odpowiedziałem ani słowem, bo niby co na głupie gadanie miałem odpowiadać. Policzyłem sobie, że przesiedziałem trzy dni, myślałem, że trzy tygodnie. To jest najgorsze ze wszystkiego, małolat, taka cela, w której nie wiesz, czy jest dzień, czy noc. Teraz już nie robią takich rzeczy. Wtedy robili. Bunkier to przejebana sprawa. Czasem wpierdalali cię tam w samych gatkach i nie zawsze była póła do spania. To załamywało facetów. Bardziej niż łomot. Niektórzy wariowali ze wszystkim. Tam nawet nie było się jak pochlastać, bo niby czym? A jak który chciał się targnąć na linę i skręcił sobie postronek z własnej koszuli, to i tak nie miał go do czego przywiązać. Co sztywniejsze chłopaki napierdalały głową w ścianę tak, żeby stracić przytomność i wtedy była jakaś szansa, że ich powiozą na szpitalkę. Ale to trzeba mieć charakter, małolat, żeby rąbnąć głową w ścianę, aż film się urwie i krew poleje. A jak cię kręcili do takiego bunkra, to kipisz miałeś taki dokładny, że kawałka złamanej mojki nie przemyciłeś, nawet pod językiem. Kaplica, małolat.

No i zaprowadził mnie ten klawisz na dyżurkę, gdzie mój mandżur leżał na podłodze. Skopany i wywrócony do góry nogami, widać było od razu. – Bierz ten majdan. Pójdziesz pod celę. – No to wziąłem i poszedłem za nim. To była druga cela od dyżurki, sam początek korytarza, przejściówki zawsze są na początku. O tym wiedziałem od kolesi na wolności. Nawijali mi, że najpierw na parę dni idzie się pod taką bałaganiarską celę, gdzie nie wiadomo, co jest co. Nawijali mi o przejściówce, ale o tej celi, gdzie wylądowałem na dzień dobry, to mi nikt nie przybajerował. Potem to już wiedziałem, że nie każdy tam trafia. Tylko wariaci i kozacy. A ja chyba bardziej wariat byłem.