Gad otworzył klapę i wknaiłem pod celę. Z początku nie widziałem nic. Ciemno od dymu, a żarówka najwyżej sześćdziesiątka. Cela była spora. Jak sobie policzyłem później, to łóżek było osiemnaście, ustawione po trzy piętra, ale klientów było ze trzydziestu. Nie było gdzie nogi postawić. Siedzieli wszędzie, na kojach, na taboretach, na ułożonych pod ścianami materacach. Jakiś frajer posadził nawet dupę na stole, chociaż blat święta rzecz.
Stałem i patrzyłem na ten szary dym i szare mordy, i przyzwyczajałem oczy do tego mroku. Smród był taki, że zatykało. Śmierdziały skarpety, śmierdziała przerdzewiała bomba za blaszanym parawanem, śmierdziała cebula, śmierdziały skręty, śmierdziała pościel. Śmierdziało wszystko, dosłownie wszystko, małolat. Patrzyłem po tych ryjach i widziałem, że wszyscy tutaj to jakaś taka zbieranina, że ani jednej przyzwoitej bandyckiej facjaty nie widać. Zapytałem, czy ktoś grypsuje. Gdzie tam! Popatrzyli na mnie jak na idiotę i cisza. Pomyślałem sobie, że jak na początek to raczej niewesoło, i skitrałem się w kącie. Usiadłem na stercie brudnych materacy, wyjąłem szluga i zacząłem jarać, jarać i słuchać, co nawijają dookoła.
Tak, małolat. Jak się wpierdolisz do puszki, to pierwsza zasada – słuchać, jak najwięcej słuchać. Słuchać i uczyć się. Wszystko się przydaje. O kryminale, w którym się gibie, trzeba wiedzieć wszystko. Im ty więcej wiesz, tym klawisze wiedzą mniej. Szkoda bajery.
No to słuchałem tego rozhoworu dookoła. Niedługo się przekonałem, że wszyscy tutaj to przypadkowa zbieranina. Połowa siedziała za kury, za kaczki, jakaś drobna złodziejka, znęcanie się nad rodziną, kilku za kolegia za rzyganie na dworcu czy inne zbrodnie, jakiś żołnierz, co zapomniał wrócić do jednostki, jakiś czereśniak za nieuzasadnione użycie kłonicy, jakiś cynk. Najweselszy z tego towarzystwa był siedemdziesięcioletni dziadek, co próbował swoją pierdolichę, jak ją nazywał, znaczy swoją ślubną, rozerwać koniem. Przywiązał ją za jedną nogę do jabłonki na podwórku, do drugiej już zaprzęgał kopytniaka, ale sąsiedzi mu przeszkodzili, bo pierdolicha mordę piłowała tak, że w powiecie było słychać. Tak, on był najweselszy. Czasem, żeby zabawić kolesi, wyjmował sobie szklane oko. Palił skręty grube jak rolka papy i opowiadał o pięćdziesięcioletnim szczęśliwym pożyciu z małżonką.
Siedziałem, nic nie mówiłem, słuchałem. Oczywiście wszyscy ludkowie byli niewinni jak łzy niemowlęcia. Wszyscy siedzieli przez pomyłkę i na każde otwarcie klapy podrywali się na równe nogi, bo myśleli, że dobry klawisz przyniesie im dobrą nowinę, że wychodzą na wolność. Jak siedziałem tam tydzień – nikogo nie wypuścili. Zadym nie było żadnych. Wszyscy siedzieli pierwszy raz i wystraszeni byli jak dzieci przed klasówką. Gadali o swojej niewinności, ktoś tam nawet popłakiwał w kącie. Nigdy nie przyszło im do głowy, że znaleźli się tutaj po to, żeby statystyki się zgadzały, a gliniarze mogli się wykazać.
Przesiedziałem tam dwa dni, wyjarałem prawie wszystkie szlugi, zaczynałem już jarać skręty z petów, co je sobie odkładałem. Przeczytałem trzy razy „Trybunę” sprzed miesiąca, z grubsza dowiedziałem się, jak wygląda kryminał, gdzie są jakie oddziały i kto na nich siedzi. Dowiedziałem się, że świnia zdechłaby po tygodniu, gdyby dostawała takie żarcie jak my.
Z tym jedzeniem to była niewyróbka. Frajerstwo nie przestrzegało podstawowych zasad. Pierdzieli, otwierali bombę, zanim wszyscy zdążyli zjeść, srali, odlewali się bez pucowania. Myślałem, że mnie diabli wezmą. Próbowałem coś tłumaczyć, ale oni nie kumali nic albo nie chcieli kumać. Jeden taki, wielkie chłopisko granatem od pługa oderwane i zarośnięte jak małpa, mądrzył się najbardziej. Oddziałowy zrobił go starszym celi i duma rozpierała frajera straszliwie, bo myślał, że strasznie ważna funkcja go trafiła. Brąchał coś, że nie będę tutaj bandyckich zwyczajów wprowadzał, bo wszyscy chcą mieć spokój, i że klawisz go wyznaczył do tego, żeby trzymał porządek i dyscyplinę. No i trzymał. Jak dzielił rano porcje margaryny, to on i jego jakieś tam ziomki dostawali najwięcej, z chlebem było tak samo. Chciałem mu przypierdolić parę razy taboretem, tak dla przykładu, bo jedzenie, małolat, w kryminale rzecz święta, ale pomyślałem sobie, że jak te parobki runą na mnie, to tylko sznurowadła po mnie zostaną. A w dodatku znów mnie skręcą do tego bunkra albo gdzie indziej. No i siedziałem cicho, jak najdalej od schamiałego frajerstwa.
Trzeciego dnia klapa się otwarła i wszedł koleś. Jeszcze zanim zdążył otworzyć mordę, już wiedziałem, że to ktoś od nas. To się wyczuwa. To się ma wypisane na twarzy. A on miał dodatkowo wypisane na rękach, niebieskie od wzorków były. Postał przez chwilę z mandżurem na plecach, popatrzył wokoło i zapytał: – Grypsuje kto? – Ja grypsuję – krzyknąłem z kąta. Przeszedł przez całą celę, roztrącając czereśniaków. Nawet nie spojrzał w ich stronę. A roztrącać miał czym, bo w barach to był dwa razy taki jak ja. Usiadł obok mnie, wyjął ramkę i zajaraliśmy. Po dziesięciu minutach wiedzieliśmy, kto jest kto. Jaraliśmy szluga za szlugiem i bajerzyliśmy. On się dowiedział, że jestem zakładowiec, ja, że on zgniła recydywa i przyleciał z Wronek, bo będzie miał tutaj jakąś sprawę i spodziewa się sporej pajdy, a i tak gibie już dziewiętnastaka.
Patrzył na kłębiące się frajerstwo i wiedziałem, że niedługo zrobi tutaj porządek. Kiwał tylko głową, jak mu opowiadałem, co się dzieje pod celą, kiwał głową i słał im grube wiąchy, nie za głośno, ale tak, żeby mogli się domyślać. Nawinąłem mu o tym kmiotku, niby starszym celi. – Który to? Ten ogryzek? – zapytał specjalnie głośno i pokazał palcem. Kmiotek nic nie powiedział, ale było widać, że się w nim zagotowało i spokój. Siedzieliśmy sobie tak do wieczora. Zapalili światło, potem kolacja, zupa mleczna z wodą i gorzka kawa. Z taboretu zrobiliśmy elegancki stół przykryty białą ścierką. Mój nowy koleżka wstał i ryknął: – Szamie się! Niech tylko który spróbuje przykaleczyć powietrze! – Zrobił wrażenie, bo ucichło od razu i wszyscy wetknęli ryje w swoje michy.
Po kolacji apel. Starszy celi prężył się przed oficerem dyżurnym i darł mordę jak na wojskowej paradzie. Potem jeszcze wystawienie kostki i można było rozesłać materace i uwalić się w szmaty. Koleś ułożył się przy mnie i pyta: – No to co, dzieciak, przykirzymy czaju? – Morda mi się ucieszyła od ucha do ucha. – Masz! Jasne! – Zaczął czegoś szukać w swoim mandżurze i wytargał zaraz dwie mojki, ze cztery metry cienkiego przewodu i słoik. – Jak to przeniosłeś? – Nie interesuj się, dzieciak. Pogibiesz deczko, to się dowiesz.
Dwa pięć osiem i zrobił z mojek buzałę, podłączyliśmy antenę do fazy i za trzy minuty mieliśmy pół litra wrzątku. Jak wskakiwałem na kojo, żeby podłączyć się do oprawki od żarówki, to zerwał się starszy z mordą, że nie wolno, że jakiś w dupę jebany regulamin. Mój koleś nawet nie wstał z materaca. Uniósł się tylko na łokciu i powiedział: – Spierdalaj, frajerze! Ale już. – Tamten brąchnął coś niewyraźnie, ale wolał się wycofać między swoich kumpli. Poszeptali coś, poszeptali, ale się nie ruszyli.
Na ostro zaczęło się dopiero rano. Zaczęło się od tego, że koleś wystawił swój talerz za klapę. Do tej pory wystawkę po margarynę i chleb robił funkcyjny frajerzyna i teraz zaczął mieć za złe, że go ktoś wyślizgał z tego zajęcia. Coś tam krzyczał, że nie pozwoli, że pójdzie do wychowawcy. Mój koleś nic nie odpowiadał. Dopiero jak wniósł później swój plater z maryśką, a ja wniosłem chleb, frajer skoczył z łapami, żeby dzielić porcje, wtedy dopiero nie wytrzymał. – Odklep, frajerze, i to zaraz. Nie będziesz mi tutaj swoimi łapami dotykał platerów. – Ale tamten nic, tylko napiera. Wtedy strzelił go delikatnie z prawej w szczenę i klient poleciał gdzieś między swoich kumpli. Poleciał, ale zaraz wrócił i wystartował do mojego kolesia. Miał krzepę, bo kolesiowi aż caban odskoczył po jego prostackim cepie. Ale koleś zebrał się w sobie i w trzech ruchach położył go na podłodze. Wtedy ruszyła reszta odważnych. Może ze trzech ich było. Zdążyłem tylko krzyknąć „orient”, bo szli z tyłu i niewiele myśląc, chwyciłem za taboret i położyłem pierwszego z brzegu obok ich wodza. Z resztą zrobiliśmy porządek w pół minuty. Silni to oni byli, ale głupi za to nieprzytomnie. I zabraliśmy się do dzielenia margaryny. To był pierwszy sprawiedliwy podział od paru tygodni. Tamci podkulili ogony.