Pamiętam raz, to już było sporo później, w zupełnie innym kryminale. Siedzieliśmy w siedmiu pod celą i strasznie chciało nam się ruchać. Nawijaliśmy o tym dzień i noc i kutas stał jak ułańska dzida, a cweli nie było na lekarstwo. Wtedy jeden z nas, taki całkiem pierdolnięty koleś, całe życie przesiedział we wszystkich możliwych kryminałach, przyczaszkował, że jak nie ma cwela, to trzeba posunąć coś innego. To było stare więzienie, takie baraki jeszcze z wojny. Niemcy tam mieli jakiś obóz pracy czy coś innego, no i zostawili nam to w prezencie. A jak baraki, to wiadomo, że wszystkie cele były na parterze. Między barakami były spacerniaki, takie prostokątne place, nawet trochę trawy tam rosło. Na tych placykach były wróble i wrony. Kupa dzikiego drobiu przylatywała, bo sypaliśmy okruchy. Przyłaziły też bezpańskie koty na polowania. Po jakimś czasie jeden z tych kotów zakolegował się z nami. Wskakiwał na parapet, potem nawet właził pod celę. Dostawał mleko, resztki z obiadu. Ten kot to była kotka, wielka szarobura kotka. Właśnie tę kotkę upatrzył sobie ten świr z naszej celi. Nikt mu na początku nie wierzył, ale on twardo upierał się, że kota da się wyruchać. Któregoś wieczoru przywołał ją i zapowiedział, że teraz będzie czas miłości. Wszyscy się śmiali, a część przestała, gdy okręcił jej łeb szmatą i zawołał dwu małolatów do pomocy. Podniósł się raban, bo wszyscy lubili zwierzaka. Ale on miał odgibane więcej niż my wszyscy razem i nie szło go przekonać. Zresztą penialiśmy trochę, bo to był prawdziwy wariat i jak ktoś go zdenerwował, to się robił niebezpieczny. W dodatku tym dwóm trzaśniętym małolatom spodobała się zabawa. Wsadzili kotce przednie łapki do drewnianego pudełka po szachach i mocno przytrzasnęli. Pisków prawie nie było słychać, bo szmata na łbie była grubo zawinięta. Patrzyłem na to wszystko, małolat, i myślałem, że chyba już nic na świecie mnie nie zdziwi. Wyrzucili potem zwierzaka za okno i przez pół nocy było słychać, jak zdycha. Wszystkie bebechy musiał mieć porozrywane. Nikt nie mógł spać i wszyscy byli wnerwieni, bo nie trzeba było półżywego wyrzucać, żeby się męczył. Rano był już sztywny.
Myślałem sobie, małolat, i myślałem o tym wszystkim, i dobrze wiedziałem, że takich rzeczy nie można nauczyć się na wolności. Ten idiota musiał sporo przesiedzieć, żeby wpaść na coś takiego. Wiesz, te moje świnie to była zupełnie inna sprawa, chociaż on być może zaczynał właśnie od czegoś takiego.
No dobra, małolat, miałem ci bajerować o miłości, a bajerze o trupach i dymaniu kotów. Która to może być godzina? Pierwsza, druga. Do rana jeszcze od cholery czasu. Nic się nie martw. Wyśpisz się. Grunt, że jest czaj i szlugi. Reszta jest nieważna. Jak posiedzisz dłużej, to się przekonasz, że tak jest. Reszta niewiele znaczy. Całkiem niewiele. No, liczą się jeszcze sztywne chłopaki, żeby żadnych afer nie było, żeby wszystko szło prawilno. Tak, tak, małolat, kryminał to takie samo życie jak na wolności, tyle tylko, że masz mniej miejsca do chodzenia i dziwek brak. Ale są cwele. Właśnie, małolat, widziałeś tego spod czternastki, przyleciał niedawno. Jeden człowieczyna mi nawinął, że gibał z nim w Sztumie i on tam nieźle naciągnął druta. Tylko tutaj jakoś nie chce się przypucować. Pewnie chce zapomnieć. Ale my mu przypomnimy. Jak został cwelem, to na całe życie. Fama idzie za nim od kryminału do kryminału. Tutaj nic się nie ukryje. Kolesie od nas już zadbają o prawidłowy przepływ informacji – elegancko się wysłowiłem, nie? Na tym wszystko polega. Trzeba wiedzieć, kto jest kurwą, a kto człowiekiem. Tu się nie siedzi dla zabawy. To nie pączki u cioci, nie możesz wyjść, jak ci się balanga nie podoba. Trzeba dbać o to, żeby nie było żadnego smrodu. Patrz, komu ufasz. Widziałeś, co mam wydziarzone na plecach. Vide cul fide, to po łacinie, małolat. Patrz i ucz się. Może i ty strzelisz sobie kiedyś taki wzorek. Ech, te wzorki. Kiedyś to jeszcze coś znaczyło. A teraz? Byle jaki pętak powali się teraz do puszki, ma odgibane trzy miesiące z przejściówką i już sobie dziabnie majora. Same skakańce. Och, niechby się powalili wtedy, gdy ja odsiadywałem pierwszy wyrok, wydziabaliby mu majora. Dechą z koja na szyi. Tydzień by nie mógł taki usiąść. Małolat, jak ja siedziałem swój pierwszy wyrok, to mnie nikt o te trzy lata zakładu nie pytał, chociaż to była niezła szkoła. Nikt mnie nie pytał. Wszystko zaczynałem od początku, od zera. Mordę miałem trzymać króciutko, przy samym parkiecie, nie odzywać się, tylko słuchać i uczyć się. Cała ta Ameryka zaczęła się, jak poleciałem do normalnego kryminału. Nikt mnie tam nie znał. Wszyscy mnie obserwowali. Myślisz, że pozwolili mi usiąść do blatu tylko dlatego, że się przypucowałem, że grypsuję. Nie świruj! Dwa miesiące obcinali mnie bez przerwy. W każdej sytuacji. Słuchali każdego słowa. Jak coś przykaleczyłem w bajerze albo zrobiłem coś nie tak, to dostawałem taką blachę, że mnie z glanów wyrywało. A wiesz, jak mnie przywitali, kiedy przyleciałem ze śledczaka? Posłuchaj. Więc przyleciałem z tego śledczaka dokładnie trzy dni po tym, jak mnie ta zakochana pizda odwiedziła. Wszystko tak jak zwykle: przejściówka, lekarz, komisja, przydzielenie do roboty i dopiero drugiego dnia poszedłem na swój oddział. Wknajam pod celę i się pytam, czy siedzą tutaj grypsujący. Patrzę, a tam siedzi ośmiu zakapiorów, mordy bandyckie, tydzień nie golone, sami twarzowcy. Siedzą i nic. Patrzą na mnie, obcinają mnie jak komornik szafę i nic nie nawijają. No to ja dalej swoje – czy siedzą tu grypsujący, bo ja grypsuję. Na to wstaje zza blatu taki jeden i podchodzi do mnie, i pyta: – Pewien jesteś, że grypsujesz? – Na to ja, że pewien, i nawet nie zdążyłem rąk podnieść, jak leżałem na betonce i czułem się, jakby mi ktoś pięciokilową pucką przypierdolił przez beret. Chciałem wstać, ale mi w oczach pociemniało. – No co, jeszcze grypsujesz? – Jasne, i będę grypsował. – No, rebiata, on jeszcze grypsuje. – Skoczyła reszta kolesi. Dwu mnie podniosło i trzymało, a reszta napierdalała: szczena, żołąd, szczena, żołąd. Myślałem, że tam ducha wyzionę i film mi się urwał, jak w objazdowym kinie. A już byłem w domu. Między jedną piąchopiryną a drugą wymyśliłem sobie, że gdyby to było frajerstwo, to już po pierwszym liczeniu wzięliby mnie na glany i odjazd. Kolesie zwyczajnie mnie sprawdzali. Człowiek człowieka nigdy pod obcas nie weźmie. A oni dalej lutowali i pytali, czy jeszcze grypsuję. W końcu się zmęczyli i jeden z nich powiedział: – No dobra, dzieciaki, zostawcie go, bo jemu chyba naprawdę się wydaje, że grypsuje. – I zostawili mnie. Pokazali mi kojo, powiedzieli, że na razie będę szamał oddzielnie i mam mieć uszy i oczy otwarte. Tak, tak, małolat, to nie jest kit, tak kiedyś było. Pierwszy raz przykirzyłem czaju, jak miałem pół roku odgibane.
No dobra, teraz będzie o miłości. Rzuć mi szluga. No więc tam, na tym widzeniu, świrowałem zakochanego do niemożliwości. Patrzyłem jej w oczy i trzymałem za rączkę, wzdychałem co chwilę, tak żeby widziała. W końcu przysunąłem się do niej i położyłem jej rękę na udzie, a potem wepchnąłem w majtki. Za chwilę była taka mokra, że myślałem, że spłynie z tego krzesła. I tak siedzieliśmy, małolat. Ona przewracała oczami i coś tam szeptała, a ja myślałem, że kutas urwie mi nogę. Na koniec przysięgliśmy sobie wierność, a ona zaklinała się, że przyjdzie, jak tylko załatwi następne widzenie. A ja myślałem tylko o tym, żeby doczekać nocy i zabranzlowac się na śmierć.