To są szepty. Nocą przychodzą umarli. Za dnia utrzymywani w śmierci. Twarze, twarze pogruchotane, miazga nosów, oczy wypłynęły. Przychodzą nocą. Tylko nocą. Zwlekają ze mnie koc. Krzyki. Słowa, które zdążyłem zapomnieć. Gesty i imiona niepotrzebne tutaj, nieznośne przypomnienia uśmiercane cierpliwie dzień za dniem. Krzyż pamięci. Moje ciało rozpostarte na nim. Mój szkielet, moja skóra, popękane zbędne oczy, zbędne uszy, wszystko na śmietnik, bo teraz zawadza. Pamięć za dnia oddana do biura rzeczy znalezionych, do biura rzeczy zbędnych i nie moich. Pot pod pachami, pot na jajach, pot w pachwinach, na poduszce łzy. A przecież nauczyłem się nie zapuszczać dalej niż sięga moje ciało. Wyciągnięta ręka. Strumień moczu. Przecież jestem robakiem w pancerzu, żółwiem w misce, ślimakiem w skorupie. Świat wessany moim środkiem ciężkości. Pępek. Kosmos. Szczyty sutek. Niebosiężna iglica kutasa. Ganges mocz – owodu. Fudżijama odbytu. Amazonka największej żyły. Nil aorty. Stratosfera cuchnącego oddechu. Dalej pustka. Półkule pośladków, północna i południowa, półkule mózgu, wschodnia i zachodnia. Śmierdzący, spocony równik porośnięty kępkami sztywnych włosów.
Są szepty. Koniec płaskich wyobrażeń. Wszyscy święci są świętymi. Moja dusza jest pęknięta i krwawi. Ojcowie Kościoła mieli rację i Tytus Flawiusz miał rację, i Nysseńczyk miał rację, i święty z Numidii miał rację, i tępiciel herezji Bernard miał rację, ale heretycy także mieli rację. Przekleństwo na głupców, demokrytejskich uczniów! Dymiące stosy ciał nie zmienią tego. Miazga kości nie unieważni tego. Kombajn, dzienny kombajn śmierci nie zetrze tego.
Mówić mówić mówić. Mówić. Własne słowa, jedyny dowód na to, że nie biorę udziału w zabawie szaleńców, że nie jestem wyspą dryfującą po przeraźliwym morzu. Morzu, którego istnienia chciałem się pozbyć. Ale jestem wyspą. Szaloną na szalonym morzu. Konieczność uczestniczenia w obłędzie przekutym na tarczę, bo kto mieczem, ten od miecza. Logika osaczonego. Pies wyje u okna. Ćmy stuliły skrzydła. Ta cisza jest niepojęta. Własne usta między fałdami mózgu. Odpowiedzi sypią się jak piasek na drewno, w dół, w ciemność. Muszę dotykać. Muszę się upewniać. Szukać faktów, w które mogę niezachwianie wierzyć. Tłuszcz na włosach. Brud pod paznokciami. Zaschnięte grudki gówna dookoła odbytu. Zakrzepłe nasienie na poskręcanych i sztywnych włosach. Topografia istnienia. Marzę o zejściu w głąb, o spływie arteriami, o wspinaczce kominami pełnymi szpiku.
Powiedzieli mi już wszystko. Uszy zwiędłe, zapomniane przez ciało. Przez krew roznoszącą pokarm i ciepło. Dwa niepotrzebne skrawki skóry stygną powoli. Robactwo ciszy wchodzi martwymi kanałami do mózgu. Przewierca cierpliwie czułe nitki. Swąd zgnilizny. Sine ochłapy. Powolny chrobot. Drążenie. Jamy ziejące ciszą. Pozostały tylko odgłosy z zewnątrz. Miarowy stukot śmierci. Perpetuum mobile. Ciężki głaz życia o nierównych krawędziach. Stąd ten łomot. Turkot podróży na krawędź urwiska. Oszukańcze miary czasu pozornie zwiększające odległość. W moim brzuchu nie ma czasu. Są legiony robaków i zaczajona gotowość małych zrogowaciałych szczęk. Piasek. Ziarno stawiane na ziarnie. Osypie się. Jedyną naturalną drogą. W dół. Ciężar budowli, zamków, kościołów, burdeli i szpitali imaginacji. Ciężar wież kaleczących niebo. Ciężar pomników. Na piersi. Żebra przebiją plecy. Czaszka zamieszkała przez białe pędraki. Kryształki lodu w piszczelach. Zstąpienie w wieczność. Powiedzieli mi już wszystko. Rozpocząłem przygotowania. Myślałem o świecach i kapłańskim cyrku kadzideł. Namaszczony kęs. Myślałem o pionie, katedrach i toczącym się kamieniu. Toczącym się w dół. Zawsze w dół. Plaster owadów na powiekach.
Psie budy zawieszone tak wysoko. Podparte kamiennymi kolumnami. Kto gończe psy umieścił w błękicie? Ptasio-psie domy. Słońce je okrąża. Okrążają je strażnicy.
Wspierają się na balustradach. Omiatają uważnym wzrokiem zabudowany kawałek ziemi. Nie widzę ich twarzy. Nie widzę ich oczu ukrytych pod czaszkami czapek. Żelastwo ugniata ich plecy. Szybkie, gotowe żelastwo. Trzydzieści małych przedmiotów we śnie. Cienkim, lekkim śnie. Skinienie palca. Gest. Gdy są stare i podejrzane o niedołęstwo, wędrują na złom. Nieskomplikowana anatomia. Piorunian rtęci, jeszcze coś i jeszcze ołów. Przedłużenie oka, ręki i może krzyku.
Słońce wyjada mi źrenicę i źle widzę uzbrojonego człowieka na wieży. Wiem, jak wyglądają jego buty. Wiem, jak wygląda nie dopasowany garnitur. Słońce jest zaczepione o ostry dach wieży. Za chwilę opadnie. Wieża będzie czarna i groźna, gdy słońce znajdzie się za nią. Teatr cieni. Złowrogi, syntetyczny symbol bez bałaganu i detali, szyb, barier i kolczastych drutów. Kolczasty żywopłot wieńczący mur wyostrzy się. Dla mięsa. Dla mojego też. Nieznany kowal postarał się o to. Ostatni ząb słońca wyjada mi źrenicę. Jeszcze chwila i już. Cień. Płaskie baraki i smród gotowanej kapusty. Prześladuje mnie smród kapusty. Cała ziemia pokryta główkami.
Gdy spadnie deszcz, będzie ogromny. Będzie wielki. Będzie cisza. Wsie zamilkną. Zamilkną dalekie dźwięki zabaw i dzwonów na pochówek. Deszcz wisi w powietrzu. Moja pierś jest wilgotna. Podnosi się miarowo. Krople potu staczają się na szare prześcieradło. Wcieram w nie wilgotny brud za każdym obrotem ciała. Na brzuch, na bok, na plecy. Co dzisiaj powie lokalny radiowęzeł. Wpływ alkoholizmu na patologię stosunków rodzinnych. Chciałbym dostać rozgrzeszenie od pani psycholog. Pani pod wąsem. Marynarka opina jej piersi. Czterdzieści lat zmarszczka na zmarszczce. Żyłki na policzkach. Wódka albo odmrożenie. Jej owłosione nogi podniecają mnie. Twardym głosem pyta, czy mam jakieś problemy. Nie mam żadnych problemów. Tylko jej owłosione nogi. Jej dyskretny wąsik. Mój penis prostuje się. Wieczorem daję mu trochę satysfakcji. Ona pewnie domyśla się tego. Nosi przy krótką spódnicę i staje zawsze w lekkim rozkroku. Zbieżność trójkąta. Strzałka. Myślę o jej kroczu i nienaturalnej, rudej fryzurze, kryjącej siwiznę. Wybrała dobre miejsce, by się zestarzeć. O niewielu kobietach w jej wieku tylu mężczyzn myśli z pożądaniem. Doskonale wie, że rozbierają ją wzrokiem. Ze znienawidzonego munduru. Zwiędłe wargi. Te i tamte. Wałeczki tłuszczu na udach. Jestem pewien, że nosi brzydką bieliznę. Stare, tysiąckrotnie prane majtki i postrzępiony na brzegach biustonosz. Myślę o jej zwiotczałej odbytnicy. Myślę o jej pomarszczonej i zużytej piździe. Może odbytnica zachowała jeszcze zdolność mocnego uścisku. Mój kutas w niej. Miarowo, spokojnie, bez pośpiechu. Ciało może przewieszone przez poręcz krzesła. Rozchwianego, trzeszczącego biurowego krzesła. Czapka z orłem na podłodze jako rekwizyt. Na tyłku czerwone ślady po zbyt ciasnej gumce majtek. Ostatnie pchnięcia. Jej jęk. Wszystko mi jedno, czy rozkoszy, czy bólu. Dłonie rozwierające pośladki. Dłonie. Jej dłonie z kilkoma pierścionkami w wyjątkowo złym guście. Skurcz. Krople nasienia płyną z brunatnego otworu.
Czuję oszustwo w tej wiośnie. Nadeszła. Słyszę ją. Odgłosy zza ściany, zza drzwi zwielokrotniony tupot. Wielu ludzi wychodzi teraz na słońce, które nie dba o to, gdzie świeci. Pewnie patrzą w trawę, szukając jakichś znaków. Albo patrzą na korony drzew za murem. Myślą o pęczniejących gałęziach. Soki przepychają się ku górze milionami kanałów do puchnących zawiązków zieleni. Lecz ja czuję oszustwo w tej wiośnie. Ani krzty cudu. Znów oczy będą w oknach, a nosy będą się poruszały nerwowo i pod wiatr. Ja nie wychodzę. Przestali nawet otwierać moje drzwi. Ostatnie w długim szeregu identycznych. Nikt nie puka w ścianę. Czuję oszustwo w tej wiośnie. Dni kończą się tak, jak zaczynają. Nieznośna maszyneria wymyślonego czasu. Moje ciało toczone jest wciąż. Mój mózg toczony jest wciąż. On nie wie, co to zmiana pory. Wie, co czeka czaszkę. Mimo pełnego nadziei oszustwa wiosny. Tuli się do mnie przy każdym szeleście. Wciska się w lichą skrzynkę czaszki.