Na dyżurce u oddziałowego czekała na mnie paczka. Czego tam nie było, małolat. Ona musiała chyba dać dupy wojewódzkiemu prokuratorowi, żeby to wszystko przepuścili. Samych szlugów było ze trzydzieści ramek. I to nie byle jakich, były carmeny, były i zagraniczne. Wędlina, owoce, konserwy, ciasto i diabli wiedzą co jeszcze. Bałem się z taką rakietą iść pod celę, żeby chłopaki sobie czego nie pomyśleli. Chłopaków rzeczywiście zamurowało. Nijak nie mogło im się w cabanach pomieścić, że ofiara złodziejowi przynosi camele do pudła. Opowiadałem im, że ona mnie zajebiście kocha i w moją, niby przez sąd udowodnioną winę, nie wierzy. Kręcili głowami i pewnie se myśleli, że na wolności musiałem być jakaś straszna szycha. Ale te camele im mordy pozamykały i jaraliśmy do późnej nocy, a ja nie mogłem się doczekać chwili, kiedy będę mógł spokojnie zakręcić śmigłem.
Trzy dni później poleciałem w transport. Nowe więzienie i nowe układy.
O powitaniu już ci opowiadałem. A potem było zwyczajnie. Jak to w kryminale, od wypiski do wypiski.
Pracowaliśmy w takiej ogromnej hali. Przywozili nam odlewy kawałków silnika do żuka. Skrzynia biegów, głowica, gaźnik, a my je czyściliśmy pilnikami. Piłowaliśmy krawędzie, bo na takim odlewie zawsze zostają jakieś zadziory, nierówności, taki hutniczy fajans. Trzeba się było nieźle natyrać, żeby na szlugi przy wypisce stykło. Latem było w tej hali ze trzydzieści parę stopni i robić się nie chciało, ale zimą było coś koło zera i trzeba było zasuwać, żeby nie zamarznąć. Zimą wypiski zawsze były większe. To znaczy my mieliśmy więcej forsy, ale towaru prawie nie było. Szlugi, grzebienie i cebula. A latem odwrotnie. Ja tam zawsze byłem do przodu. Pani doktor dbała o mnie jak o rodzonego syna i zawsze podesłała parę groszy. Na widzenia przywoziła tyle żarcia, że przez tydzień nie braliśmy pod celę ani śniadań, ani kolacji. Tylko smutniak. Listy też dostawałem. Za każdym razem jak je czytałem, stawał mi niemiłosiernie. Bez przerwy wspominała nasze szczęście, to znaczy to, jak dmuchałem ją na wszystkie możliwe sposoby. Nie wiem, co w tym było, ale ona rzeczywiście dawała mi jak żadna. Jestem ciekaw, co się dzieje z nią teraz. Już się pewnie z niej trociny sypią – stara raszpla. To już tyle czasu, małolat, tyle czasu.
Jak wyszedłem z kicia, a odsiedziałem cały wyrok, to prowadzałem się z nią jeszcze przez jakiś czas. Zamieszkałem nawet u niej. Nie pamiętam, ile to trwało. Parę miesięcy. Zaczynałem mieć jej dość. Starzała się na potęgę i robiła się coraz bardziej namolna. Wydawało się jej, że świata poza nią nie powinienem widzieć. A ja miałem dwadzieścia parę lat i chciałem mieć wszystkie dziwki i wszystkie wieczory wolne. Ale z nią się nie dało. Pilnowała mnie jak milicyjny pies, śledziła, nie odstępowała na krok. Zaczęła mi robić awantury, a ja po pierdlu zrobiłem się ciut nerwowy.
Przyszedłem kiedyś nad ranem, a ona czekała na mnie. Widziała mnie tego dnia w knajpie z jakąś siksą. Rozdarła się strasznie, ale wszystko może by się skończyło na zwykłej kłótni, gdyby nie zaczęła mi wypominać, ile to dla mnie niby zrobiła. Te odwiedziny, te paczki, cała ta pierdolona troskliwość, te wszystkie dni, kiedy na mnie czekała. Tego nie mogłem znieść. Byłem trochę trącony i powiedziałem jej, żeby zamknęła mordę, bo ją strzelę. Na to ona w jeszcze większy krzyk, że mnie z rynsztoka wyciągnęła i tak dalej. Macnąłem ją raz i padła na fotel, ale nie przestała się rozdzierać. Wziąłem ją za wszarz i strzeliłem jeszcze parę razy z jednej i z drugiej. A ona wciąż to samo. Patrzyłem na nią, osmarkaną, zapłakaną, starszą o dwadzieścia lat, rozmamłaną, i krew mnie zalała. Tłukłem ją chyba z pół godziny, a ona już nic nie mówiła, tylko wyła jak opętana. Zdarłem z niej szmaty, zawlokłem do łóżka i zerżnąłem, aż poleciały wióry. Zaraz później zasnąłem.
Zbudziłem się koło południa. Nie było jej w domu. Myślałem, że chyba musiała zgłupieć do reszty, jeśli poszła do pracy ze ślipiami fachowo podzelowanymi moją ręką. Wstałem, ogoliłem się, wziąłem prysznic. Znalazłem jakąś torbę i wrzuciłem do niej swoje rzeczy, swoje, to znaczy te, które mi kupiła przez ostatnie miesiące, bo ja nie splamiłem się przez ten czas ani złodziejstwem, ani uczciwą pracą. Swoich kolesi też prawie nie widywałem. Odpoczywałem wtedy. Szmal brałem od niej. Cały był do mojej dyspozycji.
No więc wrzuciłem do torby maszynkę do golenia, szczoteczkę do zębów, parę jakichś ciuchów, ręcznik. Potem poszedłem na górę, do jej pokoju, otworzyłem biurko i skasowałem coś koło dziesięciu kawałków. Zostawiłem jej na papierosy. Chciałem zostawić jej jakąś kartkę, ale zapytałem sam siebie – po co? Na biurku położyłem swój komplet kluczy i wyszedłem.
A jak wyszedłem, to nie wiedziałem, dokąd mam pójść, i oczywiście poszedłem do rodzinnego domu. Zamknięte było na głucho. Stukałem i stukałem, aż otworzyły się drzwi do mieszkania sąsiadki. – Ooo, to pan już wrócił. – Kobiecina zdziwiła się, jakbym przynajmniej miał odsiadywać dożywocie. Zapytałem o matkę, na co szczęka babie opadła i ze smutkiem mi wyznała, że matuś moja, kurewska jej pamięć, od paru miesięcy siedzi w głupiejowie, bo jej się gorzała na mózg rzuciła. Tak jej się rzuciło, że ostatnio próbowała się rzucić z czwartego piętra, ale kiedy tłukła szyby, przylecieli sąsiedzi i nie pozwolili jej zrobić tego, co powinna zrobić już parę ładnych lat temu. Baba się trochę opierała, ale w końcu kopsnęła mi klucze od mieszkania. Rany boskie, małolat, jaki tam syf panował, nie do opisania. Wszystko się lepiło, mebli prawie niet, tylko flaszek tyle, że można by za nie przyjęcie na dwanaście osób urządzić. Łaziłem po moim rodzinnym domu i ledwo go poznawałem. Z przyzwyczajenia zajrzałem do kredensu, co stał na cegłach i oczywiście znalazłem flaszkę tylko co nadpitą. Grzdylnąłem sobie zdrowo, była trochę zwietrzała, ale zawsze. Usiadłem na krześle i pomyślałem trochę nad sobą, nad moją matulą i jeszcze nad światem w ogóle, ale z tego myślenia tylko wkurwienie wynikło i postanowiłem spierdalać z tego prawie portowego miasta, bo nic do roboty w nim nie miałem. Miałem jeszcze zapytać sąsiadkę, gdzie posadzili moją matkę, ale machnąłem ręką, bo i niby do czego by mi to mogło być potrzebne. Zamknąłem drzwi, klucz oddałem i wyszedłem. Poszedłem sobie do śródmieścia. Usiadłem w jakiejś knajpie, wypiłem piwo i rozłożyłem gazetę. Potem zaliczyłem kino i wciąż nie wiedziałem, co dalej. Musiałem się zerwać, to wiedziałem na pewno. Oskubałem moją lekarkę i mogłem podejrzewać, że poleci z mordą na skowernię. Chociażby przez babską zemstę. Chodziłem i chodziłem po mieście. Tak mnie zastał wieczór, a potem nocka. Przecknąłem się z tego czaszkowania gdzieś na jakimś nowym osiedlu. Zobaczyłem, jak do krawężnika podjeżdża biały fiat, wyskakuje z niego facet coś koło pięćdziesiątki i idzie w ciemne zaułki. Nawet nie zdążyłem pomyśleć, jak go najechałem w takim jakimś wąskim przejściu. Założyłem mu od tyłu krawat. Szarpał się może z pół minuty, a potem sflaczał. Przewróciłem mu karmany i skasowałem portfel i kluczyki. Na dobranoc dostał jeszcze kamieniem w czachę dla lepszego snu. Ukłoniłem się mu i hyc do bryki. Wyskoczyłem za miasto i grzałem równo sto dziesięć do samej Warszawy. Nie, nie mam prawka. A jeździć nauczyła mnie ta moja pinda. Dawała mi czasem poprowadzić, jak byliśmy gdzieś za miastem.
No i doleciałem do tej waszej Warszawy, jakby mnie kto gonił. Chyba tylko cudem nie rozbiłem siebie i gabloty. Ten fart, że była noc i ruch niewielki. Tuż przed miastem znalazłem jakąś boczną drogę i dojechałem do lasu. Potem na piechotę dotelepałem się do autobusu i bladym świtem wylądowałem w śródmieściu. Pierwszy raz byłem w Warszawie i czułem się, jakbym ze wsi przyjechał. No bo co ja, małolat, w swoim życiu oprócz swojego miasta i kryminału widziałem. Zacząłem czaszkować i przypomniałem sobie, że w Warszawie mieszka taki jeden mój kumpel, z którym prawie rok przesiedziałem w jednej celi i nawet się wariowaliśmy. Poszukałem w swoich rzeczach adresu i znalazłem. Ty, małolat, jesteś szemraniec, to pewnie wiesz, gdzie jest Stalowa. Ja szukałem ze dwie godziny. Chodziłem na piechotę, bo co tylko wsiadałem do jakiegoś tramwaju albo autobusu, to od razu wiózł gdzie indziej niż chciałem. No, ale w końcu dotelepałem się jakoś na tę waszą Pragę i znalazłem Stalową. Od razu mi się spodobało. Koleś mieszkał zaraz koło tramwajowej pętli. Wlazłem do takiej starej kamienicy i potem aż prawie na sam strych. Znałem takie domy i dzielnice, sam się w takiej wychowałem. Stukam w jakieś zasyfione drzwi z numerem 13, stukam i słucham. Cisza. Znowu stukam i słucham. Cisza, ale jakby coś się ruszyło. No to ja mocniej i jeszcze z glana w te drzwi. I otworzyły się nareszcie. Stoi jakiś zakapior, z mordy widać, że kaca ma jak stąd do Katowic, i patrzy, patrzy i nie poznaje. Jak zacząłem nawijać, to oprzytomniał, poznał mnie, morda mu się ucieszyła i mnie wpuścił na ten swój kwadrat. Obraz nędzy i rozpaczy, jakby granat w śmietnik pierdolnął, małolat. Jedno skopane wyro, na podłodze gazety zamiast dywanów, jeden stół nie sprzątany ze dwa lata i smród, jakby kto okno gwoździami pozabijał.