– Paker – mówię do niego, bo on miał w kryminale ksywę Paker, bo ważył ze czterdzieści kilo w zimowym ubraniu i podobny był do oskubanego koguta – nawijałeś, że ty taki król życia w tej swojej Warszawie, bajerzyłeś, że piękne kobiety, długie papierosy, szybkie samochody, a ja tu widzę, żeś zwykły oleander. – Patrzył na mnie oczami jak królik i coś tam zamruczał. – Dałbyś spokój, wafel, nie farci się ostatnio. Trzy dni temu wyszedłem. Przypierdolili mi trzy miesiące kolegium i wczasowałem na Białołęce, a teraz te wszystkie uroczystości powitalne nie mogą się skończyć. Ale dziś chyba się będą musiały, bo grosza niet. Nawet na browar. – Na to ja: – Nic nie dygaj, Paker. Mamy na browar i jeszcze na coś więcej. – Bo rzeczywiście mieliśmy. Oprócz tego co skubnąłem mojej damie, to miałem jeszcze prawie trzy kawałki od tego automobilisty.
Paker pozbierał się jakoś i w końcu poszliśmy. Zaczęliśmy od takiego baru, co się Wiktoria nazywa. Przy okazji się dowiedziałem, gdzie jest ten wasz Cyryl i metody jego, bo to akurat naprzeciwko było. Żłopaliśmy piwo i opowiadaliśmy sobie, co tam u którego przez ten czas się wydarzyło. Paker coś tam nawijał o skokach i górach szmalu, ale nie wierzyłem mu ani na słowo.
To był dobry chłopaczyna, ale chorował, jak nie pogonił jakiegoś kitu. Chciał być ważny. Taką już miał słabość. Chciał być wielki złodziej, tylko mu to nie wychodziło. Ja kiwałem głową, a on się rozkręcał z każdym kuflem. Słuchałem go jak zepsutego radia. Rozkleił się w końcu i zaczął wspominać nasze kryminalne czasy, a potem sam mi zaproponował, żebym u niego zamieszkał. Zgodziłem się, bo niby co miałem lepszego. Chciałem się zaczepić na dłużej w stolicy, bo gdyby mojej pani przyszło do głupiej głowy mnie zakablować, to myślałem sobie, że gdzie jak gdzie, ale w szemranowie nie będą mnie szukać. Zresztą dla tych paru tysięcy nie będzie im się chciało węszyć, tak sobie myślałem.
No i zacząłem sobie mieszkać na tej waszej Pradze. Trzeba przyznać, że Paker znał wszystkich albo prawie wszystkich. Targowa, bazar, Brzeska, Ząbkowska, wszyscy mówili mu dzień dobry. Nie, żeby był jakaś tam figura. Zwyczajnie, mieszkał tam od urodzenia, był złodziej, to i znał złodziei.
I tak sobie żyliśmy z dnia na dzień. Piwo, wódka, jakieś dupy. Raz był hajc, raz nie było. Paker nie był z tych strachliwych, więc czasem kręciliśmy drobną dziesionę na jakimś bejcu, co w ciemnych ulicach szukał drogi do domu. Takie tam groszowe sprawy. Czasem wpadaliśmy do jego jareckiej, co w dzień handlowała na bazarze, czym się dało, a w nocy na Brzeskiej trzymała metę. Patrzyłem na Pakera i widziałem, że kocha tę swoją mateńkę jak nikogo na świecie. Mamuśka to, Mamuśka tamto, złego słowa na nią nie dał powiedzieć. A Mamuśka rzeczywiście złota kobiecina była. Jak skasowaliśmy w nocy jakiś sikor, obrączkę czy jakieś drobne fanty, to bez słowa brała w komis albo od razu kopsała gotówkę. Spodobałem się Mamuśce i po miesiącu mówiła, że ma dwóch synów. Dobrze było. Ciepła micha wieczorem, koszule i skarpetki zawsze wyprane. Złota kobieta, małolat, złota kobieta. Handlowała gołdą, ale nikt jej nigdy z kieliszkiem nie widział. Mówiła, że do interesów trzeba mieć jasną głowę. Jak poczuła od nas gorzałę, to opierdalała nas niemiłosiernie. – Kurwa fiks kanada, dzieci moje, opamiętajcie się, bo do zguby was wódka doprowadzi. Kurwa fiks kanada, moje dzieci, dwu ślubnych miałam. Jeden się powiesił z nieumiarkowanego chlania, a drugi od dwunastu lat za ciężką zbrodnię po wypiciu w kryminale gnije. Opamiętajcie się, dzieci moje. Kurwa fiks kanada, na rany Chrystusa. Szanujcie swoje zdrowie i nie żłopcie gołdy, bo jak mnie kiedyś złość weźmie, to przepędzę na cztery wiatry i dopiero wtedy biedy zaznacie.
Taka była Mamuśka, małolat, najlepsza meciara na Brzeskiej. Gołębie serce, ale my jej nie słuchaliśmy. Tankowałem więcej i więcej. Wszystko przez Pakera. Ten to na oczy nie widział, jak dziennie połówki nie obalił. A jak się już napił, to robił się taki głupi, że strach z nim było wyjść na ulicę. Klientów chciał głuszyć w biały dzień, w środku miasta. Wariat zupełny.
Zaczynałem mieć tego dosyć. Tej gorzały i tego oleandrowania dzień po dniu. Myślałem, jak tu zrobić większe pieniądze i zerwać się w Polskę. Dość miałem tych met i melin, tych wiecznie pijanych i śmierdzących kurew, co to je tylko można było odpytywać z ustnego, bo między nogami nosiły syberyjską odmianę syfa. A to było towarzystwo Pakera. Patrzyłem na niego i widziałem, jak mu wódka rozum odbiera, i wiedziałem, że jeszcze rok albo dwa i zacznie przyprawiać dyktę jak jego sąsiad, co jak dostawa była z mydłami, to kupował skrzynkę od razu i zamykał się w mieszkaniu na tydzień, i słychać było, jak gada sam do siebie przez całe noce. To znaczy nie do siebie gadał, tylko do żony. Ta żona to dwa lata wcześniej gardło sobie chlasnęła kuchennym nożem. Delirka ją łapała i chlasnęła się ze strachu.
Tak sobie myślałem, że Paker spisuje się na straty. Rok, dwa i wpierdoli się do pudła, a tam będzie skończonym wrakiem i żadnego poważania mieć nie będzie. No bo jakie poważanie w kryminale może mieć dinksiarz. Wóda prędzej czy później z każdego zrobi szmatę. Będzie łaził brudny i obdarty, będzie żebrał o papierosy albo pety. Wiesz, jak jest, małolat. Wiesz, jacy są ludzie w kryminale, wiesz, jacy są grypsujący. Liczą się tylko sztywne chłopaki. Reszta to frajerstwo, które nie wie, za co siedzi, i na dodatek żałuje za grzechy i myśli o poprawie.
Jak zaczniesz grypsować, małolat, to jest albo wóz, albo przewóz. Musisz wiedzieć, gdzie jest twoje miejsce. Decydujesz się na to, że jesteś złodziej i bandzior, a więzienie jest twoim drugim domem i to jest cena za to, że robisz to, co ci się podoba. Prawdziwy złodziej prędzej czy później trafi za kraty, bo to jest jego zawód i jego wolność. Jego cena wolności. Złodziej, co grypsuje, dokładnie wie, kto jest jego wrogiem i z kim musi walczyć, żeby przeżyć. Cała administracja, całe to kurewstwo urzędasów, sędziów, kupionych i wystraszonych adwokatów, wściekłych prokuratorów, klawiszy – tych łańcuchowych psów, to wszystko, małolat, cały ten pierdolony burdel myślący tylko o tym, jak nas zamknąć, zagłodzić, zgnoić i jeszcze zmusić do poprawy, do tańczenia tak, jak nam zagrają. Wiesz, po co się grypsuje, małolat? Pewnie wiesz, bo już gibiesz te swoje parę miesięcy. Tylko razem jesteśmy silni. Tylko razem możemy przetrzymać jakoś ten cały syfilis. I oni wiedzą o tym, i boją się nas, i liczą się z nami. Wiedzą, że w kryminale się głupieje i złodzieje potrafią być nieobliczalni. Że są ześwirowani i stać ich na to, żeby wypruć sobie flaki i wrzucić w sprężyny od koja. Tak, małolat, są tacy kamikadze. Sam kiedyś widziałem, jak nieśli kolesia z jego własnym łóżkiem, bo go nie mogli wyplątać. Nieśli go do lekarza, a kiszki ciągnęły się po podłodze. To był gruby numer, małolat, i klient tego nie przeżył. Ale to są ostateczności, gdy nie ma już wyjścia, gdy chcą cię zgnoić albo zadręczyć na śmierć. Ale oni wiedzą, że jak pochlasta się dziesięciu, to nie będą mogli ich skrawcować na miejscu i będą musieli ich powieźć na wolnościową szpitalkę. I zrobi się dym, i prędzej czy później ludzie będą się pytać, co się dzieje. Dlaczego złodzieje robią sobie takie rzeczy. Bo wariują od tego, że są traktowani jak zwierzęta. Że jak dopominają się o swoje prawa, chociażby o żarcie, co się dałoby przełknąć, to dostają parę lol na grzbiet, kopa podkutym butem albo łomot od pięciu gadów naraz. Bo wariują dlatego, że są dręczeni i trzymani w ciemnościach, wpierdalani w słynne pasy, w których najwięksi kozacy po dziesięciu minutach srają pod siebie, bo są zamykani na pół roku w pojedynkach, w mrozie, z robactwem, ze szczurami, wariują, bo jak idą do lekarza, to są zamykani na twarde jako symulanci. Żyją w piekle, które zrobiono specjalnie dla nich, więc stali się diabłami. I żrą się między sobą, niszczą słabych, gwałcą wystraszonych, bo sami nie chcą być gwałceni, słabi i wystraszeni. Tak, małolat, bo więzienie to piekło i ściek, śmietnik i dżungla, i nikogo nie obchodzi, co się tutaj dzieje. Nikogo nie obchodzi, że morderca siedzi z dzieciakiem skazanym za kradzież roweru. Nikogo nie obchodzi, że klient raz zgwałcony będzie poniżany i dymany do końca swoich dni w kryminale. Oni są zadowoleni, że robią z nas zwierzęta, małolat, im potrzebne są zwierzęta, żeby mogły istnieć takie kryminały. Ale jak już zrobili z nas zwierzęta, to chociaż nie pozwólmy się zastraszyć. Niech się nas boją i niech się z nami liczą. Dlatego potrzebna jest mafia, o której oni wiedzą, ale nasza czaszka w tym, żeby wiedzieli jak najmniej. Oni mają swoich kapusiów, ale my wiemy, kto jest kapusiem i kiedy kapuje. Oni nie chcą, żebyśmy mieli kontakt z wolnością, ale my mamy swoje kominy. Oni nam dają wstrętne żarcie, ale my możemy pierdolnąć platerami i ogłosić głodówkę, a tego boją się najbardziej. Oni chcą mieć swoich zaufanych klawiszy, ale my tych klawiszy możemy kupić, bo wszystko można kupić.