To wszystkie nasze zasady, małolat, ja teraz będę nawijał tak między nami i może się zdziwisz, że kulawo bajeruję i w ogóle. Ale lubię cię i ci ufam, a przesiedziałeś deczko i trochę wiesz, i chcę, żebyś i ty głupi nie był. No więc te nasze wszystkie zasady, oddzielny blat, oddzielne platery, nie kopsać ręki frajerstwu, cała więzienna nawijka, jak popatrzysz na to z boku, to przecież jedna głupota i nic więcej. No bo co się w końcu stanie, jak frajer zje z twojego talerza albo przykira z twojego kubana. Nic, chyba że ma jakąś france. Ale jak spojrzysz na to z innej strony, to zobaczysz, że są potrzebne, bo muszą być jakieś zasady, żeby trzymały ten cały bałagan. I trzeba ich przestrzegać, i może dlatego, że są bez sensu, tym bardziej mi trzeba ich przestrzegać, bo tak się sprawdza ludzi. Będziesz zdychał bez szlugów, ale nie weźmiesz pojarki od frajera. Będą cię klawisze napierdalali, ale nie dotkniesz oszczanego kibla. Oddziałowy będzie cię zmuszał, żebyś szamał z frajerstwem, ale ty będziesz wolał łomot.
Myślisz, że mnie nie żal cweli? Ale będę ich dymał i poniżał. Małolat, jak pierwszy raz dałem jednemu obciągnąć, to myślałem, że się zrzygam, ale dałem, bo wiedziałem, że muszę być sztywny, bo tu trzeba być sztywnym. Myślisz, że ja nie wiem, że wśród frajerstwa są porządni faceci, czasami porządniejsi niż klienci od nas. Ale zawsze będę powtarzał i robił tak, jakby każdy frajer był od urodzenia zwykłym paparuchem. Musimy, przynajmniej od zewnątrz, wyglądać, że trzymamy się razem i obcym wstęp wzbroniony. Zresztą frajerstwo samo sobie jest winne. Widzisz, jacy są rozpierdoleni. Można z nimi zrobić co się chce. Żadnej jedności. Motają się i motają. Jak jakaś zadyma albo bunt, to tylko my. Nigdy się nie zdarzy, żeby frajerstwo coś wymyśliło i zadymiło. Duży fart, jeśli kilku z nich się wyłamie i pójdzie za nami.
Z nimi, małolat, jest taka sprawa, że oni przeważnie żałują za grzechy i myślą, że spotkała ich zasłużona kara, myślą o poprawie. Aż mnie telepie, jak o tym pomyślę. Jaka kara? Jaki sąd? Kto mnie sądził? Jakaś banda złodziei, co kradnie pod ochroną tego swojego prawa. Małolat, przecież to jest cyrk. Żeby bandyci, co napierdalali mnie przez tydzień na komisariacie, robili potem za uczciwych świadków. Złodziej skazujący złodzieja. I to złodziej, który nic nie ryzykuje. Ja jestem złodziej, ale płacę uczciwie, płacę wolnością, moim jedynym skarbem. Małolat, mordercy są uczciwi, dają życie za życie. A pomyśl, jakim zeszmaconym mordercą jest sędzia skazujący na krawat. Co go to kosztuje? Czym płaci? Bólem dupy na rozprawie. Patrzy taki kutas, jak huśtają człowieka, a potem idzie na obiad i myśli, jak wyhuśtać następnego. Trzymaj mnie, bo gołymi rękami wyrwę te kraty! I jak tu się dziwić, że ludzie dostają świra? Że podcinają sobie żyły, oślepiają się, łykają mojki i kotwice. Małolat, ja siedzę już trzeci raz i wiem, że będę z przerwami siedział do końca życia. Udało się im tylko jedno. Nauczyli mnie, jak być bandytą nie bać się kryminału i być dumnym z tego. To im się dobrze udało. I tylko to.
No dobra, małolat, to było tak między nami. Takich rzeczy lepiej nie nawijać głośno. Wiesz, jacy są złodzieje, nudzi im się i o każde słowo chcieliby kręcić aferę. Zapamiętaj, zapomnij i morda króciutko przy samym parkiecie.
A z Pakerem było coraz gorzej. Chłopak niknął w oczach. Z dnia na dzień. Nie trzeźwiał. W nocy łaziorował gdzieś po Wschodnim albo Wileńskim, a w dzień odsypiał albo leżał i nic nie mówił. Nawijałem jak komu dobremu: – Chłopaczyno, zrób coś ze sobą. Wytrzeźwiej na chwilę, ogarnij się. Weź się za jakieś przyzwoite złodziejstwo, bo tylko to w życiu potrafisz, i skończ nareszcie z tym głuszeniem klientów dla głupich pięćdziesięciu złotych. Znajdź sobie jakąś kobietę, żeby ci humor poprawiła, ubrała i nakarmiła. – Wszystkie to kurwy – tak mi odpowiadał, a ja czułem, że to nie takie tam zwykłe gadanie, czułem, że coś w tym jest i to go właśnie gryzie. Ale o nic go nie pytałem. I nie umiałem jakoś pomóc chłopaczynie.
Coraz rzadziej z nim wychodziłem, bo już strach się było z nim na ulicy pokazać. Głupiał z dnia na dzień. Kiedyś ledwo go przytrzymałem, bo w biały dzień na Targowej chciał się z gołymi rękami na milicyjny patrol rzucić. Ot tak, dla samej zadymy.
Wieczorami zostawałem na kwadracie. Trochę czytałem. Paker miał parę kryminałów, bo kiedyś czytał je bez przerwy. Te polskie to było takie gówno, że aż się rzygać chciało, i rzucałem je w kąt po paru kartkach. Paker pewnie robił z nimi to samo, bo ledwo się kupy trzymały. Czytałem te kryminały albo wskakiwałem w tramwaj i jechałem na te wasze Bródno, bo tam mieszkała taka jedna. Jej matka miała budę z ciuchami na Różyckiego. Zapoznałem ją kiedyś przypadkiem, właśnie na bazarze, jak Paker z jej matką załatwiał interesy swojej jareckiej. Laleczka z niej była, że daj Boże zdrowie, i aż mnie zdziwiło, że Paker na nią nawet nie spojrzał. Za to ja sobie popatrzyłem. I od razu było widać, że wpadłem jej w oko. Nic dziwnego, bo przy Pakerze wyglądałem jak Belmondo. Nieźle się wtedy nosiłem. Od mojej doktorowej nadostawałem trochę eleganckich ciuchów. Ogolony byłem zawsze, żeby nie wiadomo co się działo. O wygląd to ja dbałem zawsze. Wiedziałem, że wygląd i dobry bajer to połowa sukcesu. Od słowa do słowa zaczęła się rozmowa. Panienka nie była z tych, co wyżej srają niż dupę mają, i umówiłem się z nią od pierwszego podejścia. I to nie w jakiejś spelunce na tej waszej Pradze, bo tam same speluny, że bez noża nie wchodź, ale kulturalnie zaprosiłem dziewczynę do Krokodyla na Stare Miasto. Przyszła, a jakże, elegancja francja, w mankiet ją cmoknąłem, przysunąłem krzesło, wino, chociaż mnie skręca i nie lubię, zamówiłem i zacząłem ją bajerować. Że tak przejazdem w Warszawie, do kolegi z wojska, znaczy do Pakera wpadłem, a tak w ogóle to marynarz słonych wód jestem i pływam po Bałtyku, a Szwecja i Dania tajemnic dla mnie nie mają i w ogóle walka z żywiołem na pełnym morzu. To morze to ja z plaży i raz z wodolotu widziałem, ale jak się mieszka w takim prawie portowym mieście jak moje, to się człowiek deczko nasłucha i bajer ma obcykany. A ona słuchała i łykała ten kit bez niczego. Ładna to ona była. Taki niby niewinny aniołek, ale w ślepiach się jej jakieś kurestwo świeciło. Pewnie po matce miała. Na imię miała Kryśka, ale kazała mówić do siebie Monika. Odprowadziłem, co tam odprowadziłem, małolat, tak mi się podobała, że taryfą ją odwiozłem, bo akurat świeży grosz mi się po kieszeniach pętał. Umówiłem się z nią za dwa dni, też w Krokodylu. Przyszła. Znów bajer, znów patrzenie w oczy. Trzymałem ją za rączkę i świrowałem, że już świata poza nią nie widzę. Zacząłem narzekać, że knajp nie lubię, bo jak pływam, to wciąż jestem w towarzystwie, a w portach to też tylko knajpy i knajpy. A spragniony jestem życia domowego i rodzinnego, bo sierota jestem prawie od urodzenia. Rodzice przez nieuwagę zginęli mi w katastrofie lotniczej w dalekiej Ameryce. Rozczuliła się biedaczka albo udawała rozczuloną i zaraz coś tam wspomniała, że jej matula z piątku na sobotę jedzie do Białegostoku za interesami, i że jak chcę, to mogę wpaść wieczorem, to ona zrobi jakąś kolację.