Pomyślałem, że jestem w domu, i znowu odwiozłem ją taryfą. Do piątku było ze trzy dni i nie mogłem się doczekać. Chodziłem z kąta w kąt i liczyłem godziny. Tak mi się ta Kryska podobała. W piątek już po południu byłem gotów. Świeża koszula, gatki, skarpetki, golenie, uczes na mokro, kolońska woda i byłem gotów. Jak wyszedłem, to kupiłem jeszcze butelkę wermutu, bo to słodkie i kobitki lubią, no i mocne, bo z osiemnaście stopni. Kupiłem jeszcze trzy goździki. Jak kultura, to kultura, małolat. Wskoczyłem do tramwaju i dotelepałem się na to Bródno. Wysiadłem akurat pod jej blokiem i jadę windą gdzieś na dach, bo ona na ostatnim piętrze mieszkała. Dzwonię. Otwiera mi odpierdolona jak królowa, pół komisu na niej wisiało, a mnie aż miękko się w kolanach zrobiło, jak sobie pomyślałem o tym, jak te szmatki będę z niej zdejmował. Dałem jej kwiaty, bez papieru, rzecz jasna, bo tego obycia to się trochę ma. Wpuściła mnie do przedpokoju, a mój złodziejski nos od razu wyczuł pieniądze. Boazeria, małolat, i to dębowa, szafa w ścianie też dębowa, telefon, drzwi do łazienki, wszystko dąb. No, no – pomyślałem sobie. Walcuję się do stołowego, a tam regał pod sam sufit, mosiężne okucia, palma w rogu, mało dziury na dach nie przebije, stół i krzesła jak z desy. Nielichy hajc ta jej mamuśka na rozszerzanych sztanach i podrabianych wycieruchach musiała robić. Ale ona mnie dalej, do swojego pokoju zaprasza. Wchodzę, a tam biały dywan, puchaty taki, że po kostki, na tapczanie taki sam, znowu regał, i to nie taki jak w każdym domu, że się błyszczy jak psu jajca na wiosnę, tylko bajer, widać robiony na zamówienie. Puściła jakąś płytę, pamiętam, że to były włoskie kawałki, i mówi: – Zaczekaj tutaj chwilkę, a ja do stołu nakryję. Tutaj masz coś do picia. – No to ja patrzę na te flaszki do picia i aż mi w oczach zatańczyło, żadnej nalepki przeczytać nie mogłem, bo wszystkie nie nasze były. Nalałem sobie czegoś takiego, co najlepiej wyglądało. Okazało się, że jałowcówka, myśliwska, znaczy po angielsku dżin. Pół szklany sobie wkropiłem i od razu przechyliłem. Potem nasypałem sobie drugie pół, usiadłem w fotelu i trzymam szkło w ręku, żeby na chama nie wyjść, co to zagraniczne alkohole żłopie jak krajową czyściochę. Upijam po łyczku, przyjemnie grzeje, a ja sobie już dodaję w głowie, ile to wszystko może być warte i czy stara trzyma w domu pieniądze, a jak trzyma, to gdzie. I już czuję, że nie wyrobię i skubnę ten kwadrat, żeby nie wiem co, żeby z nieba żabami padało. Jeszcze nie wiem jak, ale skubnę. Jak sobie tak pomyślałem, to weszła ona i mówi: – Co ty? Sam dżin tak popijasz, bez niczego? – A wiesz, przyzwyczaiłem się na morzu. Często to pijemy. Taki marynarski trunek. – Dżin? Myślałam, że rum. – Nooo, rum też. I dżin też. Zależy, co podejdzie. – Jakoś się wykręciłem i idę za nią do stołowego, a tam obrus, małolat, świeczka się pali, jak do wigilii. Siadłem za stołem i czekałem, co będzie. A było, małolat, było. Aż mi oczy wyszły na wierzch, bo chyba z pół roku tak nie szamałem. Najpierw jakieś rybki, potem mięcho, ryż, ze trzy rodzaje zieleniny, jakieś słone śliwki, co się oliwki nazywały. Rzuciłem się na ten szamunek, ale nie za szybko, żeby na czereśniaka nie wyjść. Zresztą nie mogłem za szybko, bo walczyłem nożem i widelcem, a w tym nigdy za dobry nie byłem. Ona mi wina polewała, czerwone, wytrawne takie, że mordę wykręcało. Męczyłem się, męczyłem, aż nie wyrobiłem i zapytałem, czy nie ma gdzieś przypadkiem prostej wódki. Miała, jasne, że miała, i to wyborową prosto z lodówki. Jeden sztaganik, drugi sztaganik, język mi się rozwiązał i zacząłem nawijać o przygodach, sztormach i innych duperelach, o których bladego pojęcia nie miałem. Ona na szczęście też.
Na koniec posprzątała ze stołu i poszliśmy do niej. Słuchać muzyki, jak to powiedziała. Żeby nie katowała mnie tymi pewexami, zabrałem ze sobą flaszkę wyborowej. Ona też żłopała zdrowo, najpierw wino, a potem przerzuciła się na cięższe paliwo i jakieś kolorowe gorzałki zaczęło sobie w szklance mieszać. Wyszła na chwilę do łazienki, a jak wróciła, to te swoje blond długie włosy, co je wcześniej miała spięte z tyłu, miała teraz rozpuszczone. – Oho, coś się kroi – pomyślałem sobie. Siedzieliśmy tak na tym tapczanie, ale ona co wstała, to siadała coraz bliżej. No i w końcu nie wiadomo jak miałem ją na kolanach. A potem to już wiesz. Zasnęliśmy o siódmej rano. Zerżnąłem ją z pięć razy na wszystkie sposoby. Tak jej się podobało, że chciała jeszcze i jeszcze. Na koniec przepytałem ją z ustnego i zasnęliśmy jak dzieci po pierwszej komunii. Zbudziliśmy się po południu i trzeba się było żegnać. No to pożegnałem ją jeszcze ze dwa razy i jak wychodziłem, to czułem, że panienka bardzo mnie lubi. Dała mi numer telefonu i prosiła, żeby zadzwonić już jutro i że matka często wyjeżdża.
Było mi tak dobrze, że się mało pod tramwaj nie wpierdoliłem. Czego mi było więcej trzeba. Miałem dupę, pełny barek, a w planie niezły skok. Najbardziej to się chyba z tego skoku cieszyłem. Myślałem sobie, że kobitki to dobra rzecz. Kobitki i pieniądze zawsze mnie w życiu najbardziej interesowały. Pojechałem na Stalową. Wszedłem i już chciałem krzyknąć na Pakera, że trzeba się napić i obgadać robotę, bo z nim chciałem ten numer wykręcić, ale jak go zobaczyłem, to zesztywniałem od razu. Leżał w tym swoim barłogu i mordę miał taką, że nigdy bym go nie poznał. Siną i zakrwawioną. Przykląkłem przy nim i pytam: – Paker, dzieciaku, kto cię tak urządził? – Otworzył usta i zobaczyłem, że dwu zębów z przodu nie ma. – Spokojnie, wafelek. Na Cyryla mnie skręcili. Ze Wschodniego mnie skręcili. – I opowiada mi, że wczoraj wieczorem poszedł na Wschodni, bo tam zawsze łatwiej o pieniądze i kolesi, żeby jakąś flaszkę zrobić. No i zrobił flaszkę z jakimś znajomkiem z Grochowa. Jedną, a potem drugą. Na pierwszą mieli, a na drugą uzbierali. Trafili jakiegoś bejca w elektrycznym składzie z Pruszkowa, co na Wschodnim miał ostatnią stację. Ucieszyli się, bo tego grosza było przynajmniej na trzy flaszki. Klient się nawet nie obudził, jak mu skroili piter. U bagażowego, co trzymał metę, kupili gołdę i poszli ją rozpić w barze pod jakieś flaki czy inny bigos. Polewali elegancko, z rękawa, do szklanek po oranżadzie, i w pięć minut byli znokautowani. No i poszli połazić po dworcu i wrażeń poszukać. No i znaleźli. Patrol ich zwinął, trochę się szarpali, przyleciało jeszcze dwóch i skręcili ich na dołek na dworcu. Jak ich spisywali na dyżurce, to chłopaki chcieli przykozaczyć i wtedy dostali pierwszy wpierdol. Ot, taki sobie, parę lol na grzbiet i parę razy w ryj. Uspokoili się trochę i nawet nie pytali, za co ich zwinęli. Zamknęli ich w celi na komisariacie, a za godzinę przyjechała radiola z Cyryla, skuli ich i powieźli na komendę. Tam, na dole, pewnie wiesz, małolat, tam od podwórka od cerkwi zholowali ich do aresztu. Jak im wywracali kieszenie i spisywali depozyt, znów w ryj, w ryj i oddzielnie pod celę.