Taka to historia Pakera, małolat. Nie farciło się facetowi przez całe życie. Na pogrzebie była tylko jarecka, jakieś dwie ciotki i ja. Myślę, małolat, że jak jest Bóg, to on na pewno wpuści Pakera do nieba. To byłoby coś nie tak, jakby go nie wpuścił. Takiego faceta, co to nigdy właściwie nikomu krzywdy nie zrobił. Takie tam parę kieszeni, parę portfeli jakichś pijaków, co i tak nie wiedzieli później, czy zgubili, czy przepili. Bo myślę sobie, że jak jest jakaś sprawiedliwość, to on musi być już w niebie. No bo kto inny? Powiedz, małolat. Gliniarze? To byłoby takie kurestwo, jakiego świat nie widział.
A ja sobie prządłem dalej. Gdyby nie ta Monika, to pewnie deczko bym się podłamał. Nawet myślałem, że ten Paker pod pociągiem to była przestroga. Myślałem, że to wszystko, co robiłem do tej pory, nic nie jest warte i trzeba się ustatkować. Ale to tylko tak przez chwilę. Potem pomyślałem sobie, że właśnie nie. Że akurat na odwrót. Że pierdolę to wszystko i dalej będę kradł, i cała milicja lata mi osiemdziesiątką dookoła chuja. Właśnie dlatego, że Paker nie żyje, na przekór wszystkiemu nie przypeniam i będę kradł tak, jak Paker chciał kraść i mu nie wychodziło. Myślałem, że będę walił same grube skoki i nie skończę tak jak on. Cały czas będę pamiętał o nim i nie dam się złapać. No wiesz, małolat, chciałem tak jakby za niego i dla niego. Bo to był porządny chłopaczyna, tylko mu się nie farciło.
Spotykałem się z tą moją Moniką czy Kryską, jak kto woli. Przeważnie u niej w domu, a jak matka była na miejscu, to gdzieś w kawiarni. Dziewczyna mówiła, że matka strasznie nie lubi obcych w domu. Oho, przyczaszkowałem, już wiem, dlaczego. Siedzi na niewąskim groszu, to i nie lubi. Monika odwrotnie. Lubiła mnie i lubiła coraz bardziej. Czasami spałem u niej ze dwie noce pod rząd i czasem zostawiała mnie na jakiś czas samego. Miałem czas, żeby dokładnie przekipiszować mieszkanie. Dziewczyna była tak ugotowana, że dawno zapomniała spytać, kto ja naprawdę jestem i skąd. Wierzyła mi. Rozkminiłem całe mieszkanie. Wiedziałem, że jarecka trzyma szmal w takiej sklepowej, metalowej kasetce w szafie za bielizną. Wszystkie baby trzymają pieniądze w czystej bieliźnie. Porządek lubią. Nie wiedziałem, ile tego jest, ale byłem pewien, że dużo. Oprócz tego po parę groszy było poutykane to tu, to tam. Nie denerwowałem się. Czekałem. Po trochu dowiadywałem się różnych rzeczy. Dowiadywałem się, po co matka jeździ, co przywozi, ile przywozi towaru. I tak sobie poskładałem, kiedy stara musi mieć najwięcej szmalu na te swoje szmaciane zakupy w Białymstoku czy innym Biłgoraju. Siedziałem cicho i czekałem na wiosnę. Jak jest ciepło, to łatwiej się bujać po Polsce.
Gdzieś tak pod koniec kwietnia postanowiłem to zrobić. Pora była akurat, a dupa już mi się znudziła. Wiosna zapowiadała się ładna, a ja w Warszawie nie miałem nic do roboty. Kupiłem paczkę plasteliny i przy okazji któregoś dymania zrobiłem odciski kluczy. Z odciskami poszedłem do takiego jednego ślusarza, co mnie Paker z nim zapoznał i powiedział, że on robi wszystko. Robi i nic nie mówi. Ślusarz zrobił i chciał dolę. To był uczciwy facet i powiedział, że weźmie tyle, ile mu dam. Po robocie. Spodobałem mu się albo liczył na jakiś procent od zysku.
Wyczaiłem moment na dzień przed wyjazdem handlary. Wiedziałem, że panienka jest w szkole. Poszedłem jeszcze na bazar, żeby się upewnić, czy starucha siedzi w swojej budzie. Potem złapałem taryfę, wrzuciłem do tyłu sporawą torbę i kazałem się wieźć.
Na wszelki wypadek nie pojechałem windą, tylko poszedłem schodami, żeby nikogo nie spotkać. Na ostatnim, tym moim, piętrze znalazłem drabinkę do klapy na dach. Klapa była zamknięta na taką fajansiarską kłódkę z blachy. Z kieszeni wyjąłem kawałek pręta, ukręciłem kłódkę, podniosłem klapę, rzuciłem kłódkę na dach i sam wyszedłem. Potem podszedłem na czworakach na krawędź dachu. Jak sobie popatrzyłem, małolat, to aż mi się żołądek ścisnął. Znalazłem jej balkon i nad tym balkonem powyginałem trochę rynnę. W kieszeni miałem kawałek materiału z marynarki Pakera. Zostawiłem parę nitek na cybancie od rynny i wróciłem. Wszystko w rękawiczkach. Kręcisz głową, małolat. Musiałem trochę zamotać sprawę. A co, miałem wywalać drzwi w biały dzień? Zawsze lubiłem zmyłki. Tak mi z tego pierwszego skoku zostało. Złodziej przyzwyczaja się do swoich sposobów. Podszedłem do drzwi i wtedy przypomniałem sobie, że nie sprawdziłem wcześniej, czy moje klucze pasują. Pasowały. Fart.
Wszedłem jak do siebie. Zamknąłem drzwi. Wziąłem kasetkę i do torby. To było wszystko, czego było mi potrzeba. Ale milicji trzeba było czegoś więcej. Zrobiłem w mieszkaniu taki kipisz, że sam je ledwo mogłem poznać. Po cichu wypierdoliłem wszystko z szaf. Wiedziałem, że sąsiedzi są w pracy, ale z przyzwyczajenia wszystko robiłem na paluszkach. Pościel, ciuchy, wszystko do góry nogami. Rozprułem nawet materac. Potem wziąłem się za pokój mojej Kryśki. Zastanawiałem się, co wziąć. Wybrałem magnetofon, bo się mieścił w torbie. Jeszcze jakiś łańcuszek ze srebra, jakiś cienki pierścionek i znowu burdel zrobiłem. Jak wywalałem z szuflad jej majtki, to pyta mi stanęła jak ułańska dzida. Pomyślałem, że mogłaby teraz wejść i zobaczyć, jak obrabiam jej mieszkanie. Wziąłbym ją za kok i wydymał tak, że miałaby co na starość wspominać. Ale nie przyszła. Rozwaliłem po cichu jakiś wazon i jeszcze jakieś szkło i wróciłem do stołowego. Otworzyłem drzwi od balkonu. Przyniosłem matczyną kołdrę i obłożyłem nią szybę na dole i wybiłem. Wytrzepałem dokładnie bety i zaniosłem na miejsce. A potem zrobiłem jeszcze jedną zmyłkę. W pudełku po zapałkach miałem trochę takiego syfu zebranego z autobusowej pętli. No wiesz, małolat, taka ziemia, piach zmieszany ze smarami, olejem i czym tam chcesz. Zostawiłem trochę tego towaru na poręcz balkonu i przeszedłem się po mieszkaniu. Potem wcisnąłem do torby jeszcze kożuch mojej miłej, rozgniotłem obcasem jakiś obraz, luknąłem przez wizjer i wyszedłem. Drzwi zostawiłem otwarte, bo wszystkie zamki dały się zamykać od wewnątrz. W tych usmarowanych butach wszedłem jeszcze na drabinkę i na dach. Trochę mi się popierdoliło, bo mogłem to zrobić na początku. Zszedłem schodami i znów mnie nikt nie widział. Potem w tramwaj i na Stalową.
Z tą pierdoloną kasetką mocowałem się ze dwie godziny. Meslem i młotkiem. Myślałem, że łomot słychać na Mostowskich. W końcu wieczko odskoczyło i miałem to, co chciałem. Ile było, małolat? Deczko. Na drobne wydatki. Trzysta pięćdziesiąt w naszych, prawie tysiąc w zielonych i jakieś drobne w markach. I blit, małolat, blit. Osiem obrączek, cztery ciężkie sygnety, łańcuszki, kolczyki. Sporo.
Nie kitrałem tego specjalnie, bo kwadrat był czysty. Po co do trupa miałaby przychodzić milicja.
Wieczorem wziąłem torbę i pojechałem nad Wisłę, na drugą stronę. Niedaleko Poniatoszczaka zebrałem trochę kamieni i wrzuciłem do torby, owinąłem cały koks paskiem od spodni Pakera i puściłem majdan w głębinę. I kożuch, i magnetofon, i te brudne buty, i inne duperele. Już raz wpadłem przez fanty. Wróciłem do chałupy, położyłem się i zacząłem myśleć, ile czasu będę się bawił za ten szmal. Ile wypiję, ile zarwę dziwek. Następnego dnia zadzwoniłem do mojej lali. Od razu wyczułem, że cała jest w nerwach. – Okradli nas, zabrali wszystko, mamy pieniądze, w ogóle wszystko. Musimy się zobaczyć.
No i zobaczyliśmy się. W Krokodylu. Cipcia była blada i roztrzęsiona. Opowiadała piąte przez dziesiąte, jak wróciła do domu ze szkoły. Zastała drzwi otwarte, burdel nie z tej ziemi. Podniosła raban na cały blok, zlecieli się sąsiedzi i dopiero oni wpadli na to, żeby zadzwonić na mętownię. Przyjechały gliny i zaczęły węszyć. Żeby ustalić, co naprawdę zginęło, musieli pojechać po matkę na bazar. Matka kręciła, kręciła, aż powiedziała, ile naprawdę było w kasetce. Bała się stara lampucera, bo te jej interesy nigdy za czyste nie były. A potem mi opowiedziała, jak gliniarze szczególnie dokładnie oglądali balkon. Jeden nawet polazł na dach, bo złodzieje prawdopodobnie tamtędy się dostali. Gadała, gadała i gadała, a ja minę miałem taką poważną, jakby to mnie ktoś rąbnął te miliony. Potem zacząłem ją pocieszać, że na pewno złapią bandziorów. Potem opowiedziała jeszcze, jak pytali o różne rzeczy. O to, kto bywał, kto odwiedzał. O mnie oczywiście nie wspomniała, bo matka by ją przecież zabiła, i trzeba mieć nadzieję, że sąsiedzi nigdy mnie nie widzieli. Powiedziałem jej, że dobrze i żeby tak dalej, bo jak milicja się do kogoś przyczepi, to potem tylko same kłopoty, a ja przecież pływam i kłopoty nie są mi potrzebne. Powiedziałem jej jeszcze, że niedługo muszę wrócić na morze i że mi przykro, że w takiej chwili. Ale jak wrócę z rejsu, to zaraz przyjadę do niej, bo już żyć bez niej nie mogę. Posmutniała, ale nic nie mówiła.