Wytargałem się z tej nory. Popatrzyłem. Szmal podzieliłem mniej więcej na połowę. Jedną schowałem do kieszeni, a drugą wetknąłem do blaszanki razem ze złotem. Potem wziąłem tę najdroższą konserwę świata i poszedłem do Pakerowej Mamuśki. Jej akurat mogłem wierzyć. Tak czułem. Siedziała z różańcem w ręku i patrzyła w okno. Wysypałem cały towar na stół i powiedziałem: – Mamuśka. Chcę, żebyś to przechowała. Nie wiem, jak długo. Gliny nie powinny tego szukać akurat u ciebie. Mamuśka. Ten skok chciałem zrobić z Pakerem. Ale nie zdążyłem. Znaczy Paker nie zdążył. Tego wszystkiego jest grubo więcej niż za pół balona. W porządku? – Mamuśka nic nie powiedziała. Zgarnęła do puszki wszystkie błyskotki i wyniosła do drugiego pokoju. Mamuśka potrafiła rządzić i rozstawiać po kątach, ale w ważnych sprawach słuchała facetów. Jej obydwaj mężowie złodziejowali. Jak odchodziłem, to cmoknąłem Mamuśkę w mankiet, a ona pogłaskała mnie po głowie.
Od razu poczułem się lepiej, jak pomyślałem, że forsa jest w bezpiecznym miejscu. Pomyślałem, że w Warszawie nie mam nic do roboty. Poszedłem jeszcze do ślusarza. Pewnie już dawno stracił nadzieję, że mnie zobaczy. Dałem mu jedną cienką obrączkę. Patrzył na nią jakoś tak niewyraźnie. – Co? Mało? – Nie, nie o to biega. – No to o co, majster? – Słuchaj, koleżko, jak tu nie chcę żadnego gorącego towaru. – Spokojnie, majster. To fabryczny fajans. Tego jest miliony sztuk. Kto cię będzie pytał? Kawaler jesteś, czy co? – Pomarudził chwilę, pomarudził, ale dorzuciłem mu dwadzieścia zielonych i machnął ręką. – A jak obrobisz dworzec, to mi parowozu nie przynoś.
Na dworzec to ja pojechałem taksówką. Czego szukałem, małolat? Pociągu! Pociągu w rodzinne strony! Trzeba było od czegoś zacząć, nie? Ale pociągu nie było. To znaczy był, ale za pięć godzin. Ale ja chciałem już, bo bałem się rozmyślić. Trochę się wkurwiłem, ale jak pomacałem harmonię szmalu w kieszeni, to mi przeszło. Wyskoczyłem przed dworzec i chciałem złapać taryfę. Była skurwysyńska kolejka. Aleja stanąłem nie w kolejce, tylko trochę wcześniej. Tam taryfy zatrzymywały się i wysadzały klientów. Spokojnie czekałem na swoją. Co się patrzysz jak szpak w cipę? Co, miałem jechać jakąś tekturową gablotą? Małolat! Byłem bogaty i chciałem jechać mercem! Tylko mercem. Trochę poczekałem sobie, ale w końcu podjechał. Biały. Jak do ślubu. Z tyłu wygramolił się jakiś facet, a ja już siedziałem przy kierowcy. Już otwierał japę, żeby coś brąchać, ale jak zobaczył, że macham kopernikiem, to tylko zapytał – dokąd? Jak mu powiedziałem, to trochę dłużej na mnie popatrzył. Jak na lekko rozkręconego. Nie miałem przy sobie żadnej walizy, płaszcza, niczego. Rzeczywiście mogłem trochę na czuba wyglądać. – Co? Wykąpać się? – A ja nic nie powiedziałem, tylko tego tysiąca, co go miałem w garści, rzuciłem mu do pudełka z drobniakami. – No dobra. Ale żonie muszę powiedzieć. Będzie po drodze.
Jak już wylecieliśmy za miasto, to zaczął coś mruczeć, że musimy pogadać o cenie. Dałem mu jeszcze koło i powiedziałem, żeby się nie martwił. Morda mu się trochę ucieszyła. Pamiętaj, małolat, że to było parę lat temu i koło było parę razy więcej warte niż dzisiaj.
Lecieliśmy grubo ponad setkę. Powiedziałem taryfiarzowi, że płacę za mandaty. Postawiłem mu obiad w jakiejś knajpie przy drodze. On nie pił, ale jak wykirałem ze dwie setki i na drogę jeszcze wziąłem, żeby mi się nie nudziło, bo taryfiarz za bardzo rozmowny nie był.
Do mojego rodzinnego miasta dojechaliśmy wieczorem. Może dziesiąta była. Może dalej. Wyskoczyłem u siebie na dzielnicy. Taryfiarzowi kopsnąłem jeszcze dwa koła i pojechał zadowolony jak dziecko. Nic się nie zmieniło na dzielnicy. Brud, smród, kurestwo i syfilis.
Najpierw chciałem się dowiedzieć, czy mnie skowernia nie szukała. Poszedłem na melinę do sióstr kurewek. Zabawa na całego. Aż echo po ulicy waliło. Wszedłem i zacząłem szukać jakiegoś przytomnego kolesia. Ale gdzie tam. Na stole flaszek było od metra i widać, że zabawa już z kilka dni się kotłuje. Trzasnąłem drzwiami i poszedłem. Poszedłem do mojego wspólnika od tego skoku, za który siedziałem. Był w domu. Otworzyła mi jego jarecka. Popatrzyła na mnie jak na najgorszego oprycha, ale wpuściła.
Wspólas się ucieszył. Ja wyjąłem ledwo co nadpitą flaszkę i sobie pogadaliśmy. Mętownia o mnie nie pytała. Koleś był na bieżąco, bo prawie co dzień bujał się po melinach, a tam zawsze wiedzieli, kto siedzi, kto zaraz pójdzie siedzieć i kogo szukają. O mnie było cicho. Bardziej kumple mnie szukali, bo przepadłem przecież jak kamień w wodę. Wszyscy myśleli, że pewnie siedzę. Że wykręciłem w pojedynkę jakiś skok, o którym nikt nie wiedział. Spytałem go o moją jarecką. Machnął tylko ręką. Nawinąłem mu, że bujałem się po Polsce. Trochę tu, trochę tam, a konkretnie to nigdzie. Co mu miałem nawijać. Lepiej, żeby miał głowę spokojną. Dobrze jest nic nie wiedzieć. Pobajerzyliśmy jeszcze trochę i zacząłem się zbierać, że niby do domu mi się spieszy.
Wyszedłem na świeży luft i dobrze się poczułem. Nikt mnie nie szukał, czyli moja doktorowa nie poleciała z pyskiem na komendę.
Wódka mi trochę szumiała w cabanie i pomyślałem sobie – zrobię ci, suko, niespodziankę. I poszedłem do niej. Powoli, spacerkiem przez całe miasto. Była może pierwsza, jak zadzwoniłem do drzwi. W oknach było ciemno, ale się zaraz zapaliło. Jak usłyszała mój głos, to ucichła na dobrą minutę. Zadzwoniłem jeszcze raz i wtedy otworzyła. Stała w szlafroku i patrzyła. Ani słowa, tylko gapiła się na mnie, jakby mnie pierwszy raz widziała. A potem odwróciła się i weszła do środka. A ja za nią. Stała w salonie i nalewała sobie jakieś kolorowe świństwo do szklanki. Czekałem, aż się odezwie. Odezwała się, jak sobie golnęła. – Wróciłeś? – Nie. Przyjechałem. Przyjechałem, żeby ci oddać te pieniądze, co wziąłem. – A tamte kiedy oddasz? – Trochę mnie zatelepało, ale nic nie powiedziałem, tylko usiadłem i przyjarałem szluga. Patrzę na nią i widzę, że aż się gotuje. Trochę się bałem tej szklanki, co ją miała w ręce. Wyjąłem swoją harmonię i tak żeby dobrze widziała, ile tego wszystkiego jest, odliczyłem dziesięć kawałków i rzuciłem na stół. – Tamte już oddałem. Cztery lata oddawałem. Mało ci? – Patrzyła się tak, jakby chciała mnie wzrokiem zabić. A potem rzeczywiście pierdolnęła tą szklanką we mnie, ale nie trafiła. Ale za to rozdarła się na dobre. Małolat! Takich wiązanek nie usłyszysz nigdy. Nawet w kryminale. Myślałem, że mnie w końcu rozedrze na strzępy. Wrzeszczała, piekliła się, darła na sobie szmaty, no i w ogóle. Popatrzyłbyś – wariatka! Nawet przez chwilę zaczęła mi się znów podobać. Miała parę. Ale zaczęła mnie boleć głowa. Za dużo jazgotu i czułem, że ona może jeszcze długo. Wstałem i mówię – no to do widzenia – i do drzwi. A ona wtedy do mnie, że nigdzie nie pójdę. – Skurwysynu! Do widzenia! Teraz do widzenia? Bandyto! Ty bandyto! Chcesz mnie tak zostawić – i z łapami do mnie. Już ją chciałem pacnąć, bo nie chciałem mieć porysowanej facjaty, ale ona zamiast z pazurami, z uściskami leci. Ręce mi na szyję zarzuciła i skamle to swoje – nigdzie nie pójdziesz, nigdzie cię nie puszczę – w kółko. Jak przedwojenna płyta. Chciałem ją odepchnąć, ale przylepiła się tak mocno, że musiałbym walnąć ją z piąchy, a nie bardzo było za co. A pijany wcale nie byłem. Jak się tak przyciskała, to poczułem, że pod tym poszarpanym szlafrokiem jest zupełnie goła. No i mnie wzięło. Wzięło mnie, małolat. A jak jeszcze poczułem jej perfumy, to już było po ptokach. Zaczęliśmy już w przedpokoju. A potem w salonie na stole, potem w łazience, a dopiero na końcu w łóżku.