Выбрать главу

Nie miałeś takiego pierdolenia, małolat, i nie będziesz miał. A zresztą, daj ci Boże. Nie spaliśmy do białego rana. Robiliśmy wszystko, co ludzie wymyślili. Dymałem ją, lizałem jej cipę, lizałem jej dupę, a ona chciała być jeszcze lepsza. Piliśmy i kotłowaliśmy się. Nie miała czystej i musiałem kirać te jej koniaki. Jakoś mi to wcale nie przeszkadzało. Smakowały mi jak nigdy. Stękała i mówiła, że to wszystko nieważne, te pieniądze, to włamanie, i w ogóle to już mi wszystko przebaczyła i cieszy się, że wróciłem. Właściwie to nie ma mi czego przebaczać, bo nigdy nie mogła się na mnie złościć. Nawet wtedy, gdy zniknąłem, a ona zrozumiała, że to włamanie to moja robota, czekała na mnie codziennie, patrzyła w okno i czekała na telefon albo na dzwonek do drzwi.

Ja nic nie mówiłem, tylko piłowałem i piłowałem, i piłowałem, i chciałem, żeby to się nigdy nie skończyło. Rozkładała się tak ślicznie, że ubywało jej ze dwadzieścia lat. Wyglądała jak apetyczna dziewiętnastka. Małolat, nigdy z żadną tak nie miałem. Tak dobrze. Chciałem ją rozerwać na strzępy, a potem po kawałku łykać. Polewałem ją jakimś słodkim winem i oblizywałem. Wylałem jej całą flaszkę na cipę i wyssałem do sucha, aż krzyczała, żebym przestał, bo się zabije. I ciągłe powtarzała, żebym został, że będę mógł robić, co będę chciał, że będę mógł mieć sto dziwek, a ona nawet słowa nie powie, że mogę ją bić, że odda mi wszystkie pieniądze, a jak będę chciał, to mogę ją znowu okraść. Tak nawijała, jakby jej to rżnięcie całkiem rozum odebrało. Mnie też czacha dymiła i nie bardzo wiedziałem, co się ze mną dzieje. Gdzie góra, a gdzie dół, gdzie przód, gdzie tył, nic nie wiedziałem. Brała mojego kutasa do ust, a ja rzucałem się, żeby ślinić jej tyłek. Prawie się biliśmy o to, co kto komu ma robić. Jak jej słuchałem, to już, już godziłem się na wszystko i cały fart w tym, że nie bardzo mogłem mówić i niczego jej nie naobiecywałem.

Zasnąłem z głową między jej nogami, a ona przytulona do fiuta. Musieliśmy spać ze dwanaście godzin. Nawet przez sen spuściłem się ze dwa razy, a twarz miałem mokrą, jakbym się w kiślu kąpał. A potem się obudziliśmy. Na rany Chrystusa! Małolat! Jak ona wyglądała. Jak żona Frankensztajna! A ja pewnie jak jej mąż. A łóżko! Jedno bagno. Aż chlupało. Od wina i spermy.

No mówię ci! Sodoma i Gomora!

Zwlokła się do łazienki, a ja za nią. Zimny prysznic mnie trochę postawił na nogi. Zacząłem normalnie myśleć i kombinować, jak tu się zerwać jakoś w miarę elegancko. Ale nie musiałem. To ona się zrywała, bo miała nocny dyżur w szpitalu. Biedna, głupia cipa. Wbiła sobie w głowę, że ja zostanę. Uwierzyła we własne krzyki w nocy. Zaczęła do mnie gadać, jakbyśmy już wszystko obgadali i ustalili. Zmieniła pościel, dała mi moją starą piżamę, wypraną i wyprasowaną. – Słuchaj, kochany, muszę lecieć na dyżur, jedzenie jest w lodówce, wrócę rano, gdzieś o dziewiątej – i już jej nie było. Zapyrkotał wartburg. Małolat, ona zachowywała się tak, jakby się nic nie stało. Wkurwiła mnie ta jej pewność siebie. Nic z tego – pomyślałem sobie – nic z tego. To byłoby zbyt łatwe, małolat. Za łatwe. Jak coś się łatwo zaczyna, to kończy się piekłem. Doktorowa była pierdolnięta na moim punkcie. Całkiem pierdolnięta. Ja na jej punkcie też. Ale ja wiedziałem, że jestem pierdolnięty. I wiedziałem, że muszę palić zelówki, żeby nie władować się w jakąś awanturę, która mnie nic a nic nie obchodzi.

Ubrałem się. Przyczesałem włosy i poszedłem do kuchni. W lodówce znalazłem jakieś mięcho. Zjadłem. Popiłem resztką koniaku. Teraz aż mi mordę wykręcił. Poszedłem do salonu, żeby znaleźć jeszcze coś do picia. Na stole wciąż leżały te tysiące, co je rzuciłem wieczorem. Wetknąłem je do kieszeni. W barku stały same świństwa. Wybrałem flaszkę z białym koniem i grzdylnąłem sobie zdrowo. A potem jeszcze raz. I jeszcze, aż doszedłem do połowy butelki. Potem postawiłem flaszkę na stole, tam gdzie przedtem leżały pieniądze. Zatrzasnąłem drzwi i piechotą poszedłem na swoją dzielnicę. Maj, cieplutko, w lasku nagusa śpiewał słowik, a kolesie żłopali flejtuchy pod papierosa. Ktoś mnie zawołał, ale przyświrowałem, że nie słyszę. Szedłem do siebie, do chaty. Wszedłem po schodach i dzwonię, ale dzwonka za drzwiami nie słyszę. Pukam. Cisza. Wtedy pomyślałem, że stukam do własnych drzwi. Jak jakiś przygłup. Było otwarte. I smród taki, że prawie mnie obaliło. W przedpokoju nie było światła. Zaplątałem się w jakieś szmaty, fajans, flaszki, stare gazety. Na pamięć trafiłem do pokoju. A tam smród jeszcze większy. Patrzę, patrzę, co tak ciemno i nieciemno jednocześnie. A tu się pali jedna świeczka przylepiona do odwróconego słoika. Na parapecie. Jak gromnica w burzę. Jak już się przyzwyczaiłem do tego smrodu, to zobaczyłem kupę szmat na podłodze, czerwoną pierzynę i rozkudłany siwy łeb. Wziąłem świecę z parapetu i podszedłem do barłogu. Po szyję w gałganach siedziała moja matuś. Nie poznała mnie. Patrzyła, patrzyła i patrzyła. Takimi wielkimi ślepiami. Tylko te ślepia było widać w twarzy. Reszty nie było. Same plamy, zmarszczki, syf i parchy. Pochyliłem się nad nią, a ona – nie mam pieniędzy, idźcie stąd, nie mam pieniędzy, idźcie stąd, nie mam pieniędzy, nic nie dam, nie mam, nie mam pieniędzy, idźcie. – Tak mnie to zamurowało, że aż się odwróciłem, żeby zobaczyć, czy nie ma kogo drugiego. A ona wciąż jedno i to samo. I przyciska coś do wyschniętych cycków. Podnoszę świeczkę wyżej, a to flaszka po dynksie. Prawie pusta. Łyk został.

Popatrzyłem po rodzinnym moim domu. Nic nie było, Małolat. Nic. Tylko ta świeczka, parę flaszek po jagodziance, szmaty, skrzynka od kartofli i trzy stare buty. Poszedłem do kuchni. A tam zlew i gazowa kuchenka. Gaz wyłączony. Poszedłem do swojego pokoju, a tam gołe ściany i trochę gazet na podłodze. Wybita szyba i oprawka bez żarówki. Do łazienki już nie szedłem, chociaż chciało mi się rzygać. Wróciłem do niej. Usiadłem na skrzynce i patrzyłem. Czasem gadała to swoje o pieniądzach, a czasem nie mówiła nic, tylko gapiła się jakoś tak, że nie wiadomo na co. Musiałem przesiedzieć z godzinę albo więcej, bo wytrzeźwiałem zupełnie i trochę zmarzłem.

Przywykłem nawet do smrodu. Nie czułem go. Tylko duszno mi było. Matka przypomniała sobie o dynksie i wykończyła flaszkę, a potem wepchnęła ją pod siebie, między szmaty. Jak przełykała, to nie skrzywiła się ani trochę.

I wtedy pomyślałem, że powinienem ją udusić. Kumasz, małolat? Zwyczajnie udusić i skończyć całą tę sprawę. No bo co, do kurwy nędzy, mogłem zrobić, małolat? Co można było zrobić z tym całym koksem? Co, miałem gadać do niej, wziąć na ręce? Kurwa twoja, małolat! Tu nic się nie dało zrobić. Pokaż mi kozaka, co by mógł coś z tym zrobić. Coś, co byłoby w jakimś porządku.

Ukląkłem przy niej i pomyślałem, że zrobię to jedną ręką. Szyję miała jak kurczak. Pomarszczoną i cienką. Powoli zacisnąłem palce i poczułem, że jest zimna. Całkiem zimna. Zacisnąłem mocniej, a ona nawet nie podniosła rąk, tylko patrzyła na mnie tak jakoś, że aż ciarki mnie przechodziły. No to jeszcze mocniej ją przydusiłem. Wtedy się ruszyła. I razem z nią ruszyły się szmaty. I buchnął taki smród, że myślałem, że wykituję na miejscu. Chciałem zacisnąć łapę jeszcze mocniej, ale już nie mogłem, bo paw podchodził mi do gardła. Jeszcze próbowałem, ale nie dało rady. Rzygowiny trysnęły mi nosem. Miałeś kiedyś coś takiego, małolat? To gorsze od kopa w jaja. Puściłem jej szyję i rzygałem jak kot. Na czworakach, nad nią, nad tymi betami, rzygałem, tak jak nikt nie rzygał. Żołądek wisiał mi między zębami. Mogę przysiąc, że ona się śmiała. Śmiała się, jak zbierałem się z podłogi i rwałem do drzwi, jakby mnie diabli gonili. Dwa piętra przefrunąłem. Jak ptaszek, bez dotykania schodów. Jezu! Jak ja się wtedy bałem. Leciałem biegiem z kilometr albo więcej. Przecknąłem się w lasku.