Musiałem się napić. Poszedłem do siostrzyczek. A tam zabawa jak zwykle. Kolesie półprzytomni, ale mnie poznali. Wziąłem litra od sióstr i od razu ćwiartkę wsypałem sobie do przełyku. Pomogło. Przestałem się trząść. Ale co pomyślałem o tym trupim smrodzie, to gorzała podchodziła mi do góry i parzyła gardło. Jeszcze dzisiaj, jak mi się chce rzucić pawia, to wystarczy, że pomyślę o tamtym i już leci. Jak z hydrantu!
Po drugiej ćwiartce mogłem odsapnąć. Minęło. Piłem do białego rana. Piłem ze wszystkimi i każdemu stawiałem. Ściskałem jakieś flądry i cieszyłem się, że dookoła są jacyś ludzie. Starzy znajomi. Piłem i słuchałem. Cieszyłem się po pijacku, że znowu jestem na starych śmieciach. Musiałem mieć towarzystwo po tym spotkaniu z mamuśką. Na tej melinie to ze trzy dni przesiedziałem. Słuchałem gadek o wielkich skokach, pieniądzach, planach i o wielkim świecie. Patrzyłem na te mordy zapijaczone, nie golone, nie myte, poobijane i Paker mi się przypomniał. Żal mi było tych wszystkich oleandrów, łaziorów i drobnych złodziei. Tułali się z meliny na melinę, bez grosza, bez domu, kręcili groszowe sprawy, za każdym razem ryzykując parę lat. Co tydzień zamykani na czterdzieści osiem, bici i glanowani na komendach za grzechy nie swoje, za cichy chód po ulicy, tylko czasami za to, co zrobili naprawdę. Biedne obszczymury. I cały czas rozmowa o tym, kto jest jaki kozak, co to on nie wykręcił albo jeszcze wykręci. Zupełnie jak Paker nawijali. Nic nie mówiłem, tylko słuchałem. Co miałem im nawijać? Dobre rady dawać? Głupi to ja może jestem, ale nie aż taki głupi.
Na trzeci dzień wstałem z barłogu i powiedziałem sobie: – Basta, koleś. Przybastuj z tym menelowaniem i się trochę ogarnij. – Brudny byłem, nie ogolony, żadnych ciuchów na zmianę nie wziąłem. Wszystko zostało w Pakerowym mieszkaniu. Wyszedłem z tej meliny i zameldowałem się u takiej jednej. Sprzedawczynią w mięsnym sklepie była. Jej mąż siedział za jakąś gospodarczą aferę. Był jakimś kierownikiem hurtowni czy kimś takim i dostał chyba ósemaka. Jeszcze przed swoim wyrokiem czasami wpadałem do niej. Trochę ją szturchnąć, zjeść coś konkretnego, wyspać się. Porządna kobiecina. Taka zdrowa czterdziestka. Ciała miała aż za dużo przez tę robotę w mięsnym, ale złote serce jej pikało pod cycami jak wojskowe namioty. Lubiła mnie. A ja ją. Układ był czysty. Ja ją dmuchałem, a ona robiła mi wczasy. Obydwoje wiedzieliśmy, czego nam trzeba. Żadnym sentymentów. I wiesz, małolat, nigdy nie miałem ochoty jej okraść. A miała trochę grosza. Mąż był mądry i nie dał sobie skasować całego szmalu.
Ucieszyła się. – Ho, ho, gdzieżeś ty bywał, czarny baranie! – Zawsze była wesoła. Nigdy nie widziałem, żeby była smutna albo płakała. – Ale ty wyglądasz. Wypuścili cię? – Już dawno. Z pół roku. Piłem parę dni. – Pokręciła głową. – Pół roku, mówisz, i dopiero teraz się zjawiasz? Założę się, że czegoś ci trzeba. Jak trwoga, to do Boga? Mam rację? – Zrobiłem minę jakbym miał umrzeć. – Nie męcz mnie, Niuńka, nie męcz, bo zmęczony jestem. Daj się obmyć, daj coś na ruszta, coś na gardło i wtedy pogadamy. – Ech, chłopy, chłopy, jak dzieci, jak małe dzieci. A potem pewnie lulu, co? – Jakbyś zgadła. Tydzień białego prześcieradła nie oglądałem.
Poszedłem do łazienki i moczyłem się z godzinę. W pianie i zagranicznych mydłach. Niuńka weszła, popatrzyła na moje ciuchy. – Wyprać trzeba. Aż się lepią. Gdzie ty oleandrzyłeś? Z kanalarzami piłeś? – Prawie, Niuńka, prawie. Weź to, zwiń w tłumok i za okno. Tylko z kieszeni wszystko powyjmuj. – Popatrzyła na mnie jak na głupiego. Ale jak wyjęła z kieszeni sałatę, to ją trochę zamurowało. – Bank? – Prawie. Weź zieleniny, ile trzeba, i idź do Pewexu. Kup mi jakieś przyzwoite szmaty. Wszystko co trzeba facetowi. Eleganckiemu facetowi. Gatki i koszule też. I sprzęt do golenia też. Ty się na tym znasz. Sobie też kup, co ci tam się spodoba. Nic się nie bój. Za rękę cię nikt nie złapie. A ja tu będę leżał i moczył fiuta na wieczór. A, o flaszce nie zapomnij.
Nie trzeba jej było dwa razy powtarzać. Poleciała i wróciła za dwie godziny z tobołami. Miała gust, małolat.
Szmaty jak z zagranicznego serialu w telewizji. Zresztą na razie nie były mi potrzebne. Nie wychodziłem od niej z mieszkania. Po tej waszej Warszawie byłem trochę zagłodzony. Odkarmiała mnie, troszczyła się, jak powinna troszczyć się matka. Ale wieczorem nie robiła za mamuśkę. Oj, miała potrzeby. Żyłowała mnie strasznie. Gdyby nie to, że wysypiałem się po całych dniach, to pewnie bym nie dał rady. Lubiłem jej wielki tyłek. I cycki. Tyle mięsa, małolat. Można było się w tym pogubić. Była wielka jak słoń. Właziła na mnie, a ja musiałem tylko leżeć. No i musiał mi stać. A z tym nie było kłopotu. Jak widziałem te jej balony dyndające nade mną to prostował mi się jak dyszel. Cieszyła się, sapała jak lokomotywa i podskakiwała. Lubiła wtedy gadać. Pytała mnie o różne rzeczy. – No powiedz, kogo skubnąłeś na taką grubą forsę? – A ja mówiłem jej prawdę. – Taką jedną. – Ładna była? – Ładna. – Młoda? – Dwa razy młodsza od ciebie, babciu. I trzy razy szczuplejsza. Piczkę miała jak obrączkę. Nie taką jak twoja. – Śmiała się i jechaliśmy dalej. – Ale mnie nie oskubiesz? – Eee. Możesz spać spokojnie. Nie jestem głupi. Od razu byś poleciała na mentownię. – Jasne! A co sobie myślisz. – I jechaliśmy dalej. Powoli i na spokojnie. Bez szaleństw.
Kiedyś zbudziłem się w środku nocy. Było ciepło i spaliśmy nie przykryci. Leżała z tym swoim wielkim jak wierzeje kościoła zadem wypiętym do góry. Patrzyłem i czułem, że mi ślinka cieknie do ust. Po cichu ukląkłem nad nią i chciałem ją posunąć w dupala. Już, już jej wtykałem, jak się zbudziła. I z mordą do mnie: – Ty zboczeńcu! Z kryminału wylazłeś i chcesz mi tutaj twoje świńskie sztuczki pokazywać! Wstydu nie masz! Jak tak można? Grzech śmiertelny! Ty zboczeńcu! Jezu! Jak sobie pomyślę, co te chłopy w więzieniu muszą wyprawiać, to mi się włosy na głowie jeżą. W kryminale się tego nauczyłeś, świntuchu, gadaj, w kryminale? – Spokojnie, Niunia, nie denerwuj się. Zobaczysz, jak wyjdzie twój stary. Zobaczysz, jakie zachcianki będzie miał twój stary. A zresztą nie wiem. Może nie będzie miał żadnych. Pewnie wyjdzie zeszmacony i załamany. Ja, Niuńka, już trochę odsiedziałem i widziałem, jak sobie w pudle radzą ci od gospodarczych przestępstw. Im jest cholernie ciężko. Nigdy nie kradli tak naprawdę, nie złodziejowali. Nigdy z bandziorami nie mieli do czynienia i raptem ktoś ich puszkuje z kwiatem bandziorstwa. Z jednej strony mają się za coś lepszego, a z drugiej boją się nas jak jasna cholera, bo wiedzą, że nie mają szans i nie podskoczą. Bo za mało ich jest. Na stu złodziei wypadnie jeden albo dwóch gospodarczych. I to wszystko. I boją się, Niuńka. A nie ma tak, jak z jakimiś młodymi chłopakami, co przypadkiem trafili do puszki i przedtem nie mieli styczności z elementem. Młody, jak nawet na wolności był porządny, to w kryminale szybko się nauczy, jak być sztywny i nie pękać. Młodzi się uczą, i to szybko. Ci od gospodarczych przewałek nie są młodzi. To najczęściej jakieś zgredy, urzędasy, co im dupy do stołków poprzyrastały. Spokój i kupa szmalu. Miał taki tłuścioch na wolności żonę, dzieci, willę, dom, samochód, pełną lodówkę żarcia, w niedzielę zapierdalał pod rękę z kobitą do kościoła albo na spacer, na kolesi spod budy z piwem patrzył jak na jakieś śmiecie i myślał sobie, że on tu jest straszna figura, a tych wszystkich oleandrów to do kryminału najchętniej by zapuszkował. I raptem masz – sam siedzi. A dookoła sami złodzieje. I więcej ich, i nie boją się tak jak on. Panika, Niuńka, panika jak cholera. Ani lodówki, ani samochodu, ani szafy z garniturami. Kazionny gajerek i micha trzy razy dziennie. Grochowa. I żony nie ma, żeby się na niej wyżyć, i podwładnych nie ma, żeby się na nich wywrzeszczeć. I taki urzędas robi się malutki. Ooo, taki. Widzisz? A złodzieje wyczuwają, że on się boi. Wiedzą, że on jest porządny obywatel, co na wolności spluwał, jak widział wytatuowanego kolesia. Wiedzą, że teraz też by splunął, tylko że nachy ma ze strachu pełne. A złodzieje nie lubią, jak ktoś się czuje lepszy od nich. A zwłaszcza w kryminale. W kryminale to oni są najważniejsi i najlepsi. Nie straszę cię, Niuńka, ale ten twój stary to wcale nie ma lepszego życia w puszce. Chyba że i tam chce być takim cwaniakiem jak na wolności. Nie lubiłem gospodarczych w pudle. Rzadko trafiali się jacyś w miarę porządni. Prawie w ogóle nie było porządnych. Właśnie z gospodarczymi administracja najlepiej dawała sobie radę. Sami do niej leźli. Sami leźli do klawiszy i lizali im dupy, żeby tylko załapać się na jakąś ekstra fuchę. Żeby być bliżej korytarza. Zupełnie tak jak na wolności. I siedzieli za biurkami, w księgowości, w magazynach żywnościowych, w kuchni, w kantynie przy wypiskach. Tam też się tuczyli, kradli te nędzne ochłapy, co miały być uczciwie dzielone między złodziei. Pod rączkę z klawiszami. Państwowi złodzieje z państwowymi bandytami. Jak dobrze kapowali, to mieli wszystko. Siedzieli w oddzielnych celach, oddzielnie na dłuższe spacery, telewizor, dłuższe widzenie bez strażnika, paczki. Wszystko. Przegrani kolesie. Dla mnie całkiem przegrani. Gorsi od klawiszy. Módl się, Niunia, za tego swojego starego, żeby go tam dobrze pilnowali, jak sobie nagrabi u złodziei. Módl się i daj na mszę.