Выбрать главу

Ten gorący dzień, gdy popędzano mnie do szybszego zbierania swoich i nie swoich rzeczy. Swoich miałem niewiele i być może dlatego tak opieszale starałem się zgarnąć wszystko, nie zapomnieć niczego. Byłem przerażony tak niewielką ilością przedmiotów używanych tak długo. Popędzano mnie do szybszego podpisywania jakichś papierów, podawania informacji, których sensu nie rozumiałem. Twarz w lustrze. Zapadnięta i pusta. Niewiarygodnie pusta twarz. Drewno mięśni dookoła opustoszałych oczu. Znów pytania, znów te same, o imię. Czyje? Przecież nie mam imienia. Jedynie objętość. Wagę. Barwę. I otwarły się wrota.

Świat był pusty. Opróżniony. Nie było żadnych punktów ani przedmiotów. Nie było drzew ani ludzi, tylko ból w stopach. Co niosłem? Niosłem swój nos, swoje oczy i dłonie. Wszystko było niepotrzebne. Nic nie miało zastosowania.

MIŁOŚĆ

Jest po dniu. W korytarzu jazgocze elektryczny dzwonek. Drżenie powietrza strąca z sufitu płatki łuszczącej się farby. Klawisz przechodzi, podzwaniając kluczami. Zagłada do każdego judasza i gasi światło. W ostatnim błysku widzi znieruchomiałe kokony szarych kocy. Słyszy ciszę nagłe przerwanych rozmów. Gdyby chciał pozostać przy drzwiach na dłużej, gdyby nie był starym, znudzonym klawiszem, usłyszałby trzask dartego materiału. Szesnastu mężczyzn, dwunastu mężczyzn, może tylko dziewięciu dzieli między siebie kawałki prześcieradła wielkości kartki szkolnego zeszytu. Potem pogrążają się w dusznych norach łóżek. Niektórzy naciągają na głowy pełne kurzu koce. Potem sięgają palcami pokaleczonymi przez ostry metal, którego muszą dotykać w pracy, do tasiemek zastępujących gumkę w kalesonach. Pstryk. Kutasy nie śpią. Tkwią w półsennym zwinięciu. Naftowe lampy czekające na podkręcenie knota. Na początku oddechy są równe. Spokojne jak upalny wieczór za oknem. Wkrótce, zaraz, po niedługiej chwili powietrze zacznie wyśpiewywać kilka, kilkanaście różnych miłosnych piosenek. Ciężkie i regularne sapanie dorosłych facetów trzepiących kapucyna tysięczny raz. Świszczące, zwierzęce, ekstatyczne dyszenie młodych mężczyzn z zachwytem ważących w dłoni niezmożone i prężne pyty. Wstydliwe, zza zaciśniętych zębów łkanie chłopców. Jęk sprężyn odpowiada poruszeniom dłoni. Ciężkie i przezroczyste zjawy kobiet klęczą okrakiem nad twarzami mężczyzn. Leżą na nich, pod nimi, obok, z tyłkami wzniesionymi w sufit, w ciemność. Chłopcy jadą na swych koniach. Pędzą w mrok waginalnej, oralnej, analnej nocy. Pociąg wjeżdżający do gorącego tunelu.

Potem zgrzyt żelaznych łóżek zamiera. Zamiera metaliczny jęk kobiet. Jeszcze gdzieś wysoko, na górnej półce pod rozprażonym stropem ktoś walczy i pomrukuje sprośności. Mężczyźni wstają pojedynczo, idą do ciemnego kąta. Do cuchnących kibli wrzucają białe gałgany ciężkie od spermy. Noc staje się lekka. Penisy spoczywają między udami spokojnie, niemal dziecinnie. Kobiety zajmują miejsca na retuszowanych fotografiach.

MARIA

Kobiece imię i bezużyteczny penis. Zawsze pojawia się na końcu. Na końcu dwuszeregu stojącego o szóstej rano w lodowatym korytarzu przed wyjściem do pracy. Na końcu kolejki po wypiskę, na końcu węża pełznącego spacerniakiem. Mańka Maryśka Marycha. Maria. W ubraniu nie pranym od zawsze, tak szarym, że niewidocznym na tle ścian, krat, burych okien. Tak jak jej twarz. Właściwie trudno było dostrzec, gdzie kończy się gors koszuli pełen plam śliny i spermy, a gdzie zaczyna się twarz pełna krost, strupów, pokryta rzadkim wielomiesięcznym zarostem. Twarz myta bardzo rzadko, bo cwel nie może dotykać naczyń z czystą wodą.

Ciało chude, nieproporcjonalnie długie. Szmaciana lalka skąpo wypchana trocinami. Skulona i czujna. Wsłuchana w mruknięcia mężczyzn. Odgłosy wściekłości albo pożądania. Uszy rozrośnięte do nadnaturalnych rozmiarów. Nietoperz kierowany zachciankami facetów…siadaj, Mańka, przy kiblu i pilnuj, żeby nie ukradli… Maryśka, pociągniesz druta, jak światła pogasną, bo już mnie ręce od tego branzlowania bolą… Marycha, kurwiszonie przechodzony, chcesz peta, bo wyrzucam. Przycupnięta w swoim kącie, na swoim taborecie, zwija gazetowego skręta z trzech łaskawie rzuconych petów. Wyjmuje z kieszeni zawiniątko i wysupłuje z niego połowę podzielonej wzdłuż zapałki. Zaciąga się głęboko, zapominając na chwilę o pogardzie. Przymyka powieki o niewiarygodnie długich rzęsach. Spomiędzy wybitych zębów snuje się cienka smuga szarego dymu.

Do wieczora jest jeszcze trochę czasu i może rozkoszować się świadomością, że faceci zapomną o niej. Zapomną o jej dłoniach, ustach. To by oznaczało więcej snu, którego nigdy nie ma dosyć, bo mężczyźni nie pozwalają jej na spanie w dzień. I noce nie należą do niej. Jeżeli nie poci się nad sterczącym kutasem, a potem następnym, jeszcze jednym i znowu, to drży pod cienkim kocem w oczekiwaniu na rozkaz natychmiastowej pieszczoty. Czasami gdy już śpi, w środku nocy, nad ranem, mężczyźni podnieceni opowieściami i wypitą herbatą zwlekają z niej przykrycie i żądają wypiętych, uległych pośladków. Czasami jej panowie wypożyczają ją pod inną celę. Klawisz przymyka oczy.

…no co, Mańka jeszcze nie ubrana… szósta dochodzi, a ty się jeszcze w majtach plączesz… nos se wytrzyj, bo ci jeszcze sperma kapie… stawaj, bo muszę policzyć…

Maria opuszcza głowę i posłusznie wyciera nos rękawem zesztywniałym od smarków i łez. Zatrzymuje się na końcu szeregu. Potem idzie kilkadziesiąt kroków, niewidzialna na tle zachmurzonego nieba. Kuca w najdalszym kącie wielkiej hali. Skręca papierosa. Czasem ktoś rzuca jej peta. Podnosi go, chwilę obraca w palcach i chowa do kieszeni, w której tkwią gałgany, inne pety, kawałki draski, strzępy gazet. Wszystko, co ma. Czasami ktoś woła ją po imieniu. Wtedy idzie do ubikacji ukrytej za żelaznymi drzwiami, za wielką maszyną w rogu hali. Tam klęka na zaszczanej i zaspermionej posadzce i rozpina opuchnięty rozporek tkwiący na wysokości jej twarzy.

Kurwa dziewica w stosach szmat, wiader, w piramidach śmieci.

Królowa kibla.

Maria Magdalena z bezużytecznym penisem.

WALKA

Korytarz puchnie od echa podniesionych głosów. Tam, na samym końcu, są cele represyjne. Kilka izolatek i kilka czteroosobowych cel do odsiadywania kary twardego łoża.

Chmara mundurów otacza czterech półnagich mężczyzn. W nędznym świetle żarówek krew ma kolor czarny.

Najmłodszy ma przecięte gardło. Przecięte precyzyjnym muśnięciem żyletki. Cięcie nie sięga głęboko, rozrywa jedynie pierwsze warstwy skóry i sprawia, że rana rozwiera się szeroko. Zieje. Oślepia. Najstarszy, chudy, cały z ceraty i patyków ma brzuch przecięty w kilku miejscach. Ciemne szczeliny krzyżują się. Krew spływa na jasne, sprane spodnie. Zostaje na betonowej posadzce.

Ogromny, przypominający goryla mężczyzna zaznaczył sobie przedramiona.

Ostatni z nich, tłusty i brzuchaty, idzie w samych gaciach. Jego nogi są rozprute od kolan po biodra. Generalskie lampasy o niespokojnym rysunku.

Idą powoli, teatralnie. Starają się dać cieknącej krwi jak najwięcej czasu. Z zadowoleniem patrzą na ciemne plamy pochłaniające coraz większe obszary bladej skóry. Uśmiechają się. Ból nadejdzie dopiero za kilka, kilkanaście minut. Czarny but tego w gaciach zostawia ślady. Wypełnia go krew. Chlupocze. Pryska zza niskiej cholewki.