Wiesz, Niuńka. Siedziałem kiedyś z gliną. Na początku nikt nie wiedział, że to glina. Ot, taki wystraszony wąsaty szczurek. Siedział w kącie i nic nie mówił. I żarł bez przerwy. To było jeszcze na śledczaku, ze szlugami było kiepsko, a on nie palił i to, co kupował na wypiskę, zamieniał na żarcie. Wpierdalał dzień i noc, a chudy był jak pogrzebacz. Któregoś dnia pod celę wszedł koleś z majdanem. Od razu było widać, że swój człowiek. Usiadł z nami, szlug, bajera, a skąd go przywieźli, od razu pytania, czy nie ziomek przypadkiem. Jak to na śledczaku. Nawijamy, nawijamy, jakiś czaj się znalazł, to i się przykirało odrobinę, oko się zaszkliło i git.
Frajerstwo siedziało w swoim kącie i też rozmawiało. I było jakoś tak, że ten spasiony chudzielec zaczął jak nigdy coś komuś nadawać. W kolesia jakby piorun pierdolnął. Uszy mu się zrobiły wielkie jak sandały. Wstał powoli, jakby nie wierząc jeszcze albo jakby ducha usłyszał. I idzie do tego frajerskiego kąta, żeby lepiej się przyjrzeć. A potem: – A wy, panie sierżant, co tu robicie? Sami siebie posadziliście? – A potem do nas: – Chłopaki, to glina! Jak pragnę wolności! To padluch ode mnie z miasteczka. Znam kurwę, łobuza. A bo to raz mnie na posterunku przesłuchiwał. On najlepiej wie, jak te jego przesłuchania wyglądały. – Trzeba było kolesia trzymać, bo już się rwał, żeby psa wziąć pod obcasy. W milicjanta jakby piorun pierdolnął. Skulił się. Wcisnął w kąt i był taki mały, że go prawie nie było widać. Nam się mordy ucieszyły, bo to rozrywka, że daj Boże. Administracja popierdoliła sprawę, że pod tę samą celę dała kolesia z miasta, gdzie urzędował ten pies.
Ustaliliśmy, że działać trzeba szybko, bo palant długo z nami nie posiedzi. Na pewno go gdzieś przerzucą. Pod jakąś celę, gdzie siedzi frajerstwo podobne do niego. Na szczęście był już wieczór i cała administracja poszła do domu. Nikt nie mógł zatwierdzić żadnego przeniesienia. Na oddziale był tylko oddziałowy.
Przy kolacji glina wyskoczył z celi i zaczął coś nadawać klawiszowi. Ale źle trafił. Służbę miał akurat stary klawisz. Nie wiem, dlaczego nazywali go Wątroba. To był stary gad, prawie taki stary jak kryminał, w którym siedzieliśmy. Słuchał trzeszczenia tego psa, uśmiechał się krzywo i rozkładał ręce, że niby nic nie może zrobić bez polecenia z administracji. Stary klawisz dokładnie wiedział, co się będzie działo. Ale on taki już był. Przesiąkł tymi murami i już nie bardzo wiedział, po której jest stronie. Starzy klawisze, tacy rok przed emeryturą rozumieją że kryminał ma swoje życie i swoje prawa, i nic nie pomoże, że będą się wściekać jak policyjne psy.
Ustaliliśmy, że załatwimy glinę w nocy. A właściwie nad ranem. Gdzieś godzinę przed pobudką albo jeszcze później. Czaju było pod celą do oporu i nie baliśmy się, że zaśniemy do rana. Jak zgasili światło, to glina zaszył się w szmaty i tylko ślepia mu wystawały. A my normalnie, bajera, szlug, szlug, bajera, jakby nic się nie stało. Gadaliśmy, gadaliśmy, aż nas to zmęczyło. Niektórzy zasnęli, a czuwać miało dwu małolatów. Tak jak było obgadane, zbudzili wszystkich po cichu i przygotowali koc. Jak koty, na paluszkach podeszliśmy do kojka milicjanta. Spał albo udawał, że śpi. Ktoś szepnął: – Poszli, małolaci! – i jak nas tam było siedmiu, tak rzuciliśmy się na glinę. Owinęliśmy go kocem, na ryj dostał poduszkę. Mieliśmy przygotowany metrowy kawałek łaty czy deski. Kto by tam chciał sobie ręce padluchem brudzić. Brał wpierdol tą deską. Dwóch trzymało tłumok przy głowie i nogach, jeden poduchę, a reszta napierdalała bez litości. Chłopaki aż sobie tę dechę z rąk wyrywali. Cisza zupełna, tylko decha waliła głucho w gnaty psa. Najpierw to się szarpał, próbował wyleźć z worka, zrzucić z siebie ciężar, ale w końcu sflaczał i przestał się ruszać. Pewnie go ktoś pociągnął rympałem przez łeb. Małolaci chcieli go jeszcze przecwelić, ale ktoś powiedział – dajcie spokój, trupa będziecie dymać – i miał rację. Nieźle go najechaliśmy. Jak był apel, to oddziałowy od razu się doliczył, że jednego brakuje. Wszedł z dowódcą zmiany pod celę i od razu poszedł do kojka milicjanta. Podnieśli koc i zobaczyli rozkwaszony ryj i usta. Usta się ruszały, jakby pies chciał się poskarżyć albo płakać, ale było słychać tylko słabe eeeee, eeee, eeee. Dowódca zmiany poleciał na dyżurkę dzwonić po lekarza i nosze, a oddziałowy został w celi. Popatrzył po twarzach i w końcu powiedział:
– No, chłopaki, jednak lepiej by było dla was wszystkich, jakby on przeżył. – Potem zabrali psa. Najstarszy z nas podszedł do frajerskiego kąta i po cichutku nawinął:
– Dobrze się spało w nocy, nie? Tak dobrze jak nigdy? Kamiennym snem, nie?
Za pół godziny przyleciało z dziesięciu gadów z długimi pałami i w kaskach. Zholowali całą celę, piętnastu chłopa, na represyjny oddział. Ten, co poznał glinę, poszedł od razu na izolatkę, a nas posadzili na twardym. Po czterech w celi. Najgorsze było to, że rzeczywiście nie wiedzieliśmy, czy glina przeżyje, czy nie. Brali nas kolejno na przesłuchanie. Przesłuchiwał sam naczelnik i kierownik ochrony. Zresztą cała zgraja tam siedziała. Wszyscy wkurwieni niemiłosiernie, a połowa trzymała pały w rękach. Spałeś – łomot. Nie słyszałeś – łomot. Nie wiesz kto – łomot. Nie tam jakieś esesmańskie katowanie, nie. Za dużo nas było do obsłużenia, żeby bandyci mieli się wysilać. Najbardziej baliśmy się, że frajerstwo nas zakapuje. Nasz fart, że było wystraszone i dobrze widziało, jak wyglądał ten pies, kiedy go wynosili spod celi. Koniec końców wyszło na to, że nas trochę przypucowali. Wszystkich razem, ale nikogo w szczególności. Dostaliśmy po miesiącu izolatek, a ten, co poznał gliniarza, trzy miesiące. Nie opłacało się. Najlepiej wyszedł glina. Miesiąc leżał w wolnościowym szpitalu. Tak, Niuńka, przeżył. Wstrząs mózgu i parę połamanych żeber. Aha, nie powiedziałem ci, za co siedział. Za gwałt siedział, ciężki frajer. Zgarnęli z ulicy pijaną dziwę. I on z kumplem zgwałcili ją w celi na posterunku. Jej starzy nie popuścili. Ale nie wiem, czy łobuz dostał jakiś przyzwoity wyrok.