Któregoś dnia postanawia włączyć element czasu. Wie, że między dzwonkiem na pobudkę a dzwonkiem oznajmiającym porę śniadania upływa godzina. Wstaje wcześniej niż zwykle i czeka przy drzwiach na elektryczny jazgot. Punktualnie o szóstej zaczyna wahadłowy spacer i kończy go punktualnie o siódmej. Przez ową godzinę osiąga drzwi trzysta sześćdziesiąt dwa razy. Zaokrągla to sobie do trzystu sześćdziesięciu. Niezwykła zgodność przestrzeni i czasu przyjemnie go dziwi. Trzysta sześćdziesiąt zwrotów, cztery tysiące trzysta dwadzieścia kroków, trzy tysiące dwadzieścia cztery metry. Trzy kilometry przez godzinę. Postanawia wyruszyć. Ustala drobiazgowy plan, według którego będzie pokonywał odległość. Najpierw ustala czas, w którym bez przeszkód będzie mógł oddawać się wędrowaniu.
Pobudka jest o szóstej. Do śniadania jest godzina. Na śniadanie poświęca pół godziny. Potem do obiadu pozostaje mu pięć i pół godziny. Obiad można zjeść również w pół godziny. Cztery i pół godziny do kolacji, na którą również można poświęcić pół godziny. Potem jest półtorej godziny do chwili, gdy przyjdzie strażnik, by otworzyć łóżko, wydać koce i zabrać ubranie – to może zająć nie więcej niż pół godziny. Po tym wszystkim zostaje jeszcze półtorej godziny do zgaszenia światła.
Czternaście godzin na podążanie. Dwie godziny na niezbędne czynności. Czasem trzeba będzie się wysrać, napić wody, na chwilę się wyciągnąć. Czternaście godzin wędrówki, pięć tysięcy czterdzieści zwrotów, sześćdziesiąt tysięcy czterysta kroków, czterdzieści dwa tysiące trzysta trzydzieści sześć metrów. Dzyń. Czterdzieści dwa kilometry po równej jak stół betonowej ścieżce. Aż klaustrofobia rysowanej krokami ósemki zacznie się rozplątywać, rozwijać, aż ósemka przewróci się na bok, otwierając drogę ku nieskończoności, aż pętla muru wiążąca stopy i gardło rozsupła się, rozwinie i pobiegnie między drzewa, lustra wody i oddech pagórków. Chrzęst żwiru, jesiennych liści i trzeszczenie śniegu minionych lat i lat przyszłych kiełkujących w umyśle na podobieństwo tego, co było.
Miasta są uśpione i przyjazne, wypełnione leniwym poszczekiwaniem najedzonych psów rozumiejących mowę kija. Drogi unoszą ustępliwy kurz i osadzają go na sznurowadłach. Nikt nie zastępuje drogi. Przybysz jest tylko przybyszem w minionym czasie i w czasie wymyślonym. Nie ma nowin. Ani dobrych, ani złych. Jest nietykalny w przestrzeni zapamiętanej i w przestrzeni stworzonej aktem woli. Ociera się o przedmioty i rośliny, pozwalając im istnieć. Pozwala narodzić się zdarzeniom, lecz nie bierze w nich udziału.
Na czterdziestym dziewiątym kilometrze stara kobieta podaje mu kubek wody, a mężczyzna wyciosany z lipy proponuje mu nocleg w pierzynach sięgających wieczornego nieba. Bród jest zmyty wodą rzeki, której biegu nie gwałcą koła młynów sprawiedliwości.
– Dokąd tak idziesz?! -…idę iść, idę iść, idę iść, bo rozplatałem wątek i osnowę tkaniny czasu i przestrzeni. Nie słyszysz trzasku rwanej materii? Naprawdę nie słyszysz?
Powietrze jest zastygłym szklanym łukiem, tryumfalną bramą nad wstęgą drogi. Mury i kraty, i pałki, i wrzask, i głodne szczury, i listy, co nie dochodzą, są wyjęte z ram i odstawione na bok. Unieważnione i bez kontekstu. Najczystsza rosa października chłodzi stopy. Miriady Jasiów Wędrowniczków buszują w dojrzałym sadzie księdza pogrążonego w modlitwie za tych, co w podróży. Święty Krzysztof im błogosławi. – Nie bolą cię nogi? – Nie! Nie bolą mnie nogi! Nic mnie nie boli! Na sto siódmym kilometrze długowłosi oglądają pod światło strzykawki pełne świtu i gołębiego puchu. Moje żyły są gotowe! Nie ma bólu!
Mosty gną się łagodnie, a bruk pielęgnuje odciśnięte ślady. Dworce są ulepione z pary lokomotyw należących do minionego wieku, a żebracy oddają swoje porcje wygłodniałym facetom w ciemnych garniturach, facetom z biletami pierwszej klasy. – Nie boisz się?! – Nie! Nie ma strachu! Widzę rozklekotaną bryczkę pełną alzackich owczarków, karabinów i aluminiowych misek. Konie są z mokrej gliny, a czterysta dwudziesty trzeci kilometr jest płonący! Roziskrzone, pacyfistyczne wilki przeżują i wyplują pierdoloną penitencjarną nagonkę!
Na pięćsetnym kilometrze przecięła mu drogę srebrzysta i połyskliwa rzeka spermy z bandyckich kutasów.
Lepkie fale niosły pokruszony beton, kaski, biurka naczelników, psie obroże, krótkofalówki i kłęby kolczastego drutu. Ostatni, którzy ocaleli, w poszarpanych mundurach, ogłuszeni, oślepieni bulgocącą żywą materią rozpaczliwie trzymali się resztek strażniczych wież i ogromnych cycków tłustych klawiszek o spopielonych kroczach. Więzienni wychowawcy wiosłowali ciężko słabnącymi ramionami wśród napęczniałych stronic karnych raportów. – Jak sobie poradzisz?!
– Poradzę sobie?! Mam broń! Co dzień ją gimnastykowałem i nikt mi jej nie odebrał! – I jak skoczek o tyczce wsparł wyprężonego kutasa o dno potoku, i poszybował na drugą stronę, po drodze machając czapkom ze srebrnymi orłami ginącym w falach. Potem były już tylko łąki zrobione z brzasku, pozbawione kamieni i twardych kształtów. Smugi zieleni z krowami pełnymi trawy i czystego moczu. Na siedemset siódmym kilometrze zniknęły krowy, a rośliny wygładziły się, zmieniły w płaszczyznę, w której kształty i światło były nie do odróżnienia. Aż poczuł, że jego ciało jest przenikalne, bo przestało stawiać opór i chłodzi wnętrzności wypełnione odorem gnijącej kapusty. Gdy mijał tysięczny kilometr, obejrzał się za siebie i zobaczył klawisza myszkującego w celi. Klawisza chodzącego w kółko i w kółko w nadziei, że za którymś zwrotem albo krokiem odnajdzie szczelinę, którą wydostał się więzień. Klawisz liczył kroki od jednego do sześciu, a potem zaczynał od nowa.
Lecz jego to już nie dotyczyło, bo na horyzoncie bielały mury Hebronu.
Andrzej Stasiuk