Выбрать главу

Gdy są już ubrani i gdy ręczniki zwisają nonszalancko z ramion i karków niczym u zmęczonych i zwycięskich bokserów, pojawia się drugi klawisz, który ma ich odprowadzić.

…no, rebiata… spłynęła cała franca?… to stawajcie w dwuszeregu…

Klawisz przechodzi znowu przed frontem wykąpanej kompanii. Głośno liczy. Raz, jeszcze raz. Znowu.

…ej, panie kąpielowy! Coś się nie zgadza. Przyprowadziłem setkę… sam pan liczyłeś… liczyłeś pan razem ze mną…

Mgła w silosie opada. Odkrywa plątaninę cieknących rur. Odsłania betonowe ściany. Ostatni obłoczek w najdalszym kącie jest pierzyną okrywającą skulone ciało. Ciało usiłuje pełznąć przez mydliny pomieszane z poskręcanymi włosami. Jest oblepione krwią i rozmazanymi smarkami. Obok leży żerdź wyrwana z drewnianej kratownicy.

OPOWIEŚĆ JEDNEJ NOCY

– Nie dygaj, nic nie dygaj, małolat. Puszka jak puszka, ani lepsza, ani gorsza. Nie dygaj, ale nie myśl sobie, że to pączki u cioci. Pączki u cioci się skończyły, tam, na sali, kiedy słuchałeś wyroku. Już tam powinieneś wiedzieć, że cię nie ma, że jest ktoś inny. Umarł król, niech żyje król jak nawijają Anglicy. Kumasz? Po nadziei i po świętach, i po herbacie, i po regatach, i po czym tam jeszcze. Wszystko w porządku, wszystko od nowa. Przyzwyczaisz się. To przychodzi szybko i bezboleśnie. Tylko nie licz, nie skreślaj jakichś głupich kurewskich dni w kalendarzu, nie bądź aż takim bezmózgiem. Odsiaduj swoje, każdy dzień od nowa, i myśl raczej o wczorajszym niż o jutrzejszym. Nie ma cię za murem, nie ma cię w przyszłości, nie ma cię na wolności. Jesteś tu i żyj tu. Ja ci to mówię. Możesz mi wierzyć. Pierwszy raz się powaliłem, jak miałem piętnaście lat. Stara historia. Prawie nie pamiętam. Wiesz, jak jest, kolesie stare zgredy, potrzebny im był jakiś obrotny dzieciak. Stanąć na obcince, jakiś lufcik w mieszkaniu, przynieś, wynieś, te sprawy. Jak był podział, to kopsali parę łyków gorzały, parę ramek szlugów, jakieś drobne fanty, trochę grosza. Dla mnie to było dużo. Same atrakcje mi wystarczały. Dorośli faceci, dziewczyny, noce na melinach, knajpy, skoki, miasto prawie portowe, prawie nadmorski kurort, to i życie było wesołe. Żyłem jak lord. Nawet z tego, co kopsali mi kolesie, miałem tyle, że byłem na podwórku krezus, poważanie u kumpli z zawodówki też miałem, chociaż do szkoły to śmigałem wtedy, jak było za zimno, żeby się bujać po świeżym lufcie. Matka klęła i próbowała napierdalać. Nie bardzo wiem, o co jej chodziło. Szmalu nie musiała mi dawać, w domu bywałem od przypadku do przypadku, nie przeszkadzałem jej w nocnych dymaniach z kolesiami, co ją wyjmowali z knajp. Ci kolesie zmieniali się tak często, że jak sobie przypomnę, to mi wychodzi z tego przynajmniej batalion jebaków. I będziesz zdrów, małolat?! To ona, ta stara kurwa i pijaczka, sprzedała mnie dzielnicowemu. Kolesie kazali mi skitrać jakiś gorący towar, nic szczególnego, jakaś skóra, jakiś kożuch, wszystko noszone. Bladź, moja matka rodzona, wyniuchała te szmaty i poleciała na komendę. Bo dymać się na okrętę i chlać gorzałę to tak, ale z pudłem to nic wspólnego mieć nie chciała. A co ja jej jeszcze bronię! Zwyczajnie jej przeszkadzałem, chciała mieć chałupę tylko dla siebie i swoich amantów. No i poleciała z jęzorem i towarem zapakowanym do swojej własnej walizki, mało tego, wyśpiewała, bladź, moja matka rodzona, o wszystkim, co kiedyś przynosiłem i nie przynosiłem. Skręcili mnie tego samego dnia. Pierwszy raz w życiu byłem na skowerni. Do tej pory jakoś mi się farciło. Pierwszy raz, ale kolesie wcześniej wyrobili mi pogląd na wymiar sprawiedliwości i organy pościgowe. Prowadził mnie przez miasto dzielnicowy, a ja mało się nie zesrałem ze strachu, ale wiedziałem, że nie wycisną ze mnie ani słowa, nic. Byłem tak spanikowany, że dałem w długą w ślepą bramę, bez przelotu. Najechał mnie dzielny sierżant na ostatnim piętrze, jak próbowałem wyrwać klapę i prysnąć na dach. Załatwił wszystko paroma kopami z jedną łapą w kieszeni. Nie wyjmował nawet loli. Wylecieli ludzie z mieszkań, ale ścigający organista uspokoił ich, że właśnie chwyta groźnego przestępcę na gorącym uczynku i za chwilę wszyscy będą bezpieczni. Niewiele brakowało, a do jego ciężkich buciorów przyłączyłyby się uczciwe, rozdeptane robotnicze kapcie. Darłem się wniebogłosy i słałem takie wiąchy, jakich na pewno żaden z tych kutasów w pidżamach w życiu nie słyszał. Dzielny glina prawie niósł mnie na komisariat, bo w oczach mi ciemniało i słaniałem się od tego jego gorliwego wykonywania obowiązków służbowych. Na posterunku dostałem jeszcze parę razy w ryj od oficera dyżurnego i dali mi spokój na całą noc. Pierwsza cela w życiu. Zapamiętałem ją dokładnie. Ile to już lat? Siedziałem na drewnianej skrzyni, a obok rzęził jakiś zarzygany oleander, w celi obok ktoś podnosił raban, potem otwierały się drzwi, kilka jęków i spokój na pół godziny, bo klient ledwo oprzytomniał, zaczynał od początku. Jakiś kozak albo wariat. Nic dziwnego, że nie zmrużyłem oka, myślałem, małolat, pierwszy raz w życiu tyle myślałem, w swojej pierwszej celi, po pierwszym milicyjnym łomocie. Starczyło parę godzin i nauki starszych kumpli stały się ciałem. Zawsze powtarzali – nigdy nie wierz kobietom, wszystkie to kurwy, myślą przez pizdę i sprzedadzą cię, jak tylko będzie okazja. Zawsze powtarzali – nie wierz milicjantom, bo wszystko, co mają dla ciebie, to lole, kopy i piachy, nie ufaj im nawet na odrobinkę, powiesz słowo, a namotają tak, że wsypiesz kumpli, siebie i jeszcze dostaniesz taką pajdę za grzechy nie popełnione, że aż cię zatelepie. – Wszystkie te nauki sprawdziły się jednego wieczoru. Sprzedała mnie własna matka. Po pierwszym spotkaniu z milicją miałem rozkwaszony nos i obolałe nery. W nocy odlewałem się krwią i słyszałem napierdalanie za ścianą. Jak na piętnastoletniego karakana to zupełnie wystarczy.

Rano próbowali mnie przesłuchiwać. Nic, ani słowa, nawet jednego słowa z tych, co chcieliby usłyszeć. Nie wiem, nie pamiętam, nie wiem, nie pamiętam, nie wiem, nie pamiętam. Myślałem, że wyrzygam własny żołądek. Napierdalali tylko w brzuch. Siedziałem na krześle, jeden pytał, czekał na odpowiedź i potem mrugał do tego drugiego stojącego pod ścianą. Ten drugi podchodził i walił pięścią w dołek, tylko raz, potem musiał mnie przysuwać z krzesłem, bo odjeżdżałem na dobre pół metra. Kiedy znudził mu się boks, chwytał mnie dwoma palcami za baczki, za włosy na skroniach, podrywał do góry i sadzał, podrywał do góry i sadzał. Jak go kiedyś spotkam, ożenię mu kosę. Na zimno.

Przez dwa dni nic nie mogłem jeść, żołądek tak mi się skurczył, że nie mieściło się nic, zupełnie nic. Wypuścili mnie. Nie wiem, dlaczego wróciłem do domu. Wróciłem spokojnie, jak baranek. Zamknąłem się w swoim pokoju i przez tydzień wychodziłem tylko do kuchni, żeby coś wrzucić na ruszta, jak nie było matki. W nocy śpiewy i postękiwanie za ścianą. Słuchałem tego, ale tak, jak się słucha radia.

Sprawę miałem na wiosnę. Sąd dla nieletnich. Cyrk. Świadkowie, moja była matka, kurewska jej pamięć, przyszła wysztafirowana, aż się lepiła od tej tapety, co ją sobie na mordę położyła. Kręciła zwiędłą dupą i dokładnie wyliczała, co znosiłem do domu i od kiedy. Wyliczyła wszystkie noce, kiedy mnie nie było. Skąd ta dziwka mogła wiedzieć, skoro zawsze wieczorem była nagrzana jak meserszmit, a jaja klientów przesłaniały jej widok. Potem nauczycielki ze szkoły, dyrektor, gadka o demoralizacji kolegów, jakbym ja najwięcej demoralizował tę bandę pijącą alpagi na przerwach w kotłowni u ciecia, starego wyrokowca. Potem gadka o zadawaniu się z elementem. Potem sąsiedzi, niektórych nigdy na oczy nie widziałem, poważni ojcowie rodzin – chuligan, przywódca podwórkowej bandy, pijany, agresywny, zaczepiał dziewczyny – w ich oczach odbijała się szubienica. Potem jeszcze dzielnicowy – opór władzy, złośliwe milczenie podczas śledztwa i wszystko, co możliwe. Czułem się jakbym miał czterdzieści lat i połowę z tego spędził w kazamatach.