Dostałem to, czego się spodziewałem. Poprawczak do pełnoletności, a wszystko, co mnie obciążało, to parę szmat z tego ostatniego skoku. Reszta to tylko opinie i zeznania. Ale miałem radochę, cała wyfiokowana i poważna jak garnitur woźnego sala nie usłyszała ode mnie ani słowa. Nic. Ani jednego mruknięcia. Myślałem, że zesrają się ze złości.
Masz fart, małolat, że nie gibałeś w zakładzie, masz skurwysyński fart, że nie siedziałeś w poprawczaku, tyle ci powiem. Ale ja też mam fart. Mnie już nic nie ruszy. Nawet zsyłka na białe misie. Nic. To, czego nauczyłem się w zakładzie, starczy mi na całe życie. Zresztą popatrz sam, kto najbardziej kozaczy w kryminale. Zakładowcy, małolat. Byli zakładowcy. Wolności zaznali tyle, co w przedszkolu, a potem to już tylko kraty i mury, mury i kraty. Sam kwiat złodziejstwa. Masz fart, małolat, masz fart. Złodziej nigdy nie byłeś, tyle że ci może milicja po pijaku gdzieś dokumenty sprawdziła i dali kopa, żebyś prędzej do łóżka trafił.
A ja ci powiem, małolat, że zakład to jest piekło, które ludzie wymyślili dla ludzi. Takie sobie nieduże piekiełko. Popatrz tutaj, stare diabły są zmęczone, zużyte, szczerbate. A tam, tam aż kipi, aż się kotłuje. Dzieciakom się wydaje, że im mocniej nienawidzą, tym są silniejsze.
Pierwszego dnia, jak tylko wszedłem na kilkudziesięcioosobową salę, zapadła taka cisza, że aż mnie w uszach zaświdrowało. Wiedziałem, że zaraz się coś stanie, i to coś takiego, od czego będzie zależało moje tam życie.
Naprzeciw mnie wyszedł klient, starszy ode mnie, przynajmniej wyglądał na takiego z tej bandyckiej mordy. Widać, że kozak trzymający tych wszystkich kolesi, i to tak, że na milimetr nie mieli prawa podskoczyć. Szedł prosto na mnie i wiedziałem, że nie mogę przypeniać, bo on nie przypenia na pewno. Zatrzymał się pół metra przede mną i słyszałem, jak płuca wszystkim dookoła przestają pracować. Upuściłem swoje klamoty na podłogę, bo wiedziałem, że obie ręce zaraz będą mi potrzebne. Chciał mnie trzasnąć z otwartej w czoło, cholera, małolatowska gierka – blacha. Przeliczył się, zrobiłem zwód, cholera nim zatrzęsła. Sprężył się cały i usłyszałem, jak cicho, cichuteńko wyszeptał „orient”, właściwie odczytałem to z ruchu jego ust. A może skumałem to jakoś bez słów. Kozaczek, żeby wszystko było niby prawilnie. Sekundę później wyprowadził taką krótką pigułę z prawej, od dołu. Gdyby mnie trafił, zaliczyłbym parkiet nieodwołalnie. Ale mnie nie trafił. Wtedy byłem szczuplejszy i na pewno szybszy niż dziś, a na podwórku nie było dla mnie zawodnika. Zrobiłem skręt w prawo z lekkim przysiadem i z tego przysiadu posłałem mu z prawej sierpa. Sam się na niego wpierdolił, efekt był podwójny. Zobaczyłem, jak mięknie trochę, więc skoczyłem do przodu i wyprowadziłem krótkiego lewego w żołąd. Zgiął się. Wtedy prawym hakiem go wyprostowałem. Popełnił największą głupotę, że mnie zlekceważył – świeżol i taki szczupły. Jak się załapał na te trzy szybkie, to był taki zdziwiony, że nawet gardy nie podniósł, i to był jego drugi błąd, to go zgubiło. Widzisz, małolat, że wysoki nie jestem, ot taki w sam raz, a wtedy jeszcze niższy. On był wyższy o pół baniaka, nie miałem innego wyjścia, jak tylko trzasnąć go z grzywki, i zrobiłem to, i to jak! Wyrwało go z butów i rzuciło między koja. Teraz ja byłem kozak. Przez trzy sekundy.
Potem długo nic nie pamiętam, tylko jego krzyk na początku – tylko kurwa jego mać bez glanowania.
Zbudził mnie lodowaty strumień wody. Dookoła był spokój. Nic się nie stało. Następnego dnia stanąłem do raportu za udział w bójce. Nawet ksiądz dobrodziej nie uwierzyłby, że spadłem z łóżka. Byłem fioletowy i nos zasłaniał mi oczy. Dostałem siedem dni twardego. W chlebie ktoś podał mi trzy pety, draskę i jedną zapałkę podzieloną na cztery. Wtedy poczułem, że wejście miałem nie najgorsze.
Stare dzieje, małolat, stare dzieje. Ten zakład wyglądał jak klasztor. Dookoła wysokie mury posypane tłuczonymi butelkami, a jeszcze wyżej kolczasty drut. Przy zakładzie było gospodarstwo, hektarów od nagłej śmierci. Ci, co mieli wyjść niedługo, pracowali wewnątrz. Obora, chlewnia, te rzeczy. Ta chlewnia to był dla niektórych rarytas, tylko dla wtajemniczonych. W jakieś sześć miesięcy po tym, jak mnie zapuszkowali, pracowałem właśnie w chlewni razem z tym kozakiem, co trzymał cały zakład. On do końca wyroku z niej nie wychodził. Zawsze powtarzał strażnikom i wychowawcom, że jak tylko będzie miał okazję, to się zerwie. Mógł sobie pozwolić na takie rozmowy, bo nagrabione miał tyle, że i tak nie poszedłby do pracy na zewnątrz. No więc, jak robiliśmy tam razem, wywalaliśmy gnój i czyściliśmy boksy, podszedł do mnie i powiedział: – Chodź, tobie też coś się od życia należy. – Klawisza akurat nie było. W oknach kraty, wrota zamknięte na zasuwy, więc mógł spokojnie iść do kantyny albo do biura macać cipy z administracji. Poszedłem za kozakiem. Zaprowadził mnie do takiej pakamery, gdzie leżały worki z żarciem dla świń, narzędzia i jakiś inny fajans. Było tam jeszcze dwóch kolesi. Jeden z nich wyjął poszarpany świerszczyk i podał mi. – Masz, luknij se, małolat – wziąłem i zacząłem przeglądać delikatesowy towar. To były jakieś kawałki, składanka z paru innych świerszczyków, niemożliwie zmaltretowana i pomięta. Dupy, kutasy, Murzynki z różowym miechem, strumienie spermy, lesbije, panienki posuwane przez księży, policjantów i owczarki alzackie. Przygrzało mi, małolat, oj, przygrzało, myślałem, że mi nogę oberwie. Z dupami na wolności miałem niewiele do czynienia. Czasami na melinie, jak starsi kolesie już nie chcieli albo nie mogli z przepicia, to pozwalali jakąś półprzytomną dziwę posunąć albo dać jej do obciągnięcia. Jak mnie zapudłowali, to zapomniałem o tych historiach. Ot, czasem ruszyłem skórą pod kocem albo w bardaszce. A tu nagle taki numer. Rozdziawione cipy gapią się na ciebie, dziury w dupach mrugają zachęcająco, panienki z cycami do ziemi czekają na parę łyków spermy. Nie ma się co dziwić, małolat, że mnie wzięło. Żeby nie kolesie, to pewnie rzuciłbym się na ten złachmaniony papier i lizał do upadu te ociekające brochy i ciasne dziury w dupach. Tak, kolesie mnie wyczuli. Jeden się uśmiechnął kpiąco i powiedział: – Co, małolat, zwaliłbyś gruchę? Weź te obrazki i idź do bardaszki. – Na to mój kozaczek: – Przyprowadźcie lepiej Bardotkę. – Dwóch kolesi wyszło, a ja zacząłem coś kumać, ale jeszcze nie za bardzo. Patrzyłem na te dymanie, ćmiłem peta i czekałem. Krótko. Za drzwiami coś zakwiczało i dwóch kolesi wrzuciło dorodną, ale jeszcze małoletnią świnię. Skumałem. – Spokojnie, małolat, jeszcze nie rodziła, a już bez cnoty. Dziwny przypadek u świń, nie, małolat? Pod prysznic Bardotkę, higiena najważniejsza! – Odkręcili kran, podłączyli gumowego węża do mycia wiader i zaczęli ryżową szczotką szorować maciorkę-małolatę, śmiejąc się niemożliwie. Zwierzątko wkrótce się zaróżowiło. Widok w sam raz apetyczny. Czekałem, co będzie dalej. Nic specjalnego. Kozaczek kazał jednemu kolesiowi przytrzymać kochankę za uszy, drugi przysiadł jej na grzbiecie, ścisnął nogami i unieruchomił. Kozaczek zwyczajnie rzucił jakąś szmatę na betonową posadzkę, ukląkł sobie wygodnie i wyjął kutasa. Przyjrzał mu się, pogładził, wyjął z kieszeni pudełko z jakimś kremem, natłuścił swoją dzidę, aż zalśniła, i najnormalniej w świecie nadział małolatkę-świnkę na rożen. Tylko raz kwiknęła na początku, potem tylko pochrząkiwała cicho, gdy już była pewna, że to żadne świniobicie czy jakieś drutowanie ryja. Była przyzwyczajona.