Nie mam pojęcia, dlaczego akurat ona wpadła kozakowi w oko, ona jedyna z całego chlewu. Traktował ją tak dobrze, jak traktowałby swoją kobietę na wolności.
Patrzyłem na to kozacze pompowanie i czułem, jak mi znowu staje, chociaż wcześniej zwinął się w trąbkę. Teraz widziałem, jak facet uwija się coraz bardziej i obejmuje dłońmi szczupłą, różową pupkę Bardotki. Skończył, zapiął spodnie i wstał. – Małolat! Teraz ty. Zanim dziewczyna ostygnie. – Co miałem robić. Nie chciałem przypeniać i czułem, że mi się chce. Rąbnąłem na kolana za Brygidą i wetknąłem jej. Uczucie było takie mniej więcej jak normalnie. I raz i dwa, i raz i dwa, i raz i dwa. Koleś siedzący na grzbiecie rozłożył na świńskich plecach ten wyświechtany świerszczyk i przewracał strony, zatrzymując się na ciekawszych układach dłużej, żebym się mógł lepiej przyjrzeć. Krótko to trwało, może z minutę i było po zawodach. Pozbierałem się. Bardotka wróciła do siebie, a my do pracy.
Później jeszcze kilka razy kozak zapraszał mnie do korzystania z usług jego kochanki. – Tylko, kurwa twoja mać, żebyś się nie ważył bez mojego pozwolenia, bo ci kosę ożenię. – Taka to była miłość kozaczka.
Zresztą z tą świnią, małolat, to robiłem ot tak, dla zbytów, może też dlatego, że się trochę waflowałem z tym kozakiem. Mnie świnie nie były potrzebne. Na każde skinienie mogłem mieć cwela albo dwu. Bo w zakładzie, małolat, przecwelić kogoś to było pięć minut. Tylko ludzie wyczuli, że jest ktoś, jakiś byle jaki, przestraszony, taki, co ze złodziejami nie miał nic wspólnego, albo przygłup, to go najpierw bajerowali, że to, że tamto, że będzie miał lepiej, że go będą bronić, a potem jak się zgodził, to króciutko – smaruj dupę! – i już była nowa panienka. Te wszystkie Marysie, Ziuty, Krysie, Gienie, ile tego było. Teraz jak trafi się jakaś parowa w normalnym kryminale, to najpewniej jeszcze z zakładu fama za nim przyszła. Sam widzisz, że tutaj się nie przecwela tak łatwo. No, chyba że ktoś się sam pcha na kutasa. A tam, w zakładzie, było tego barachła skolko ugodno. Na każdej sali przynajmniej ze dwu. To było życie. Panienki sprzątały, opierały całą salę. A w nocy obciągały wszystkim chłopakom po kolei, czasem to mi się ich żal robiło. Zawsze toto było brudne, niewyspane, poobijane. Tutaj jak nawet są, to mają spokojniej. Stare diabły są zmęczone. Czasami było tak, że jak się ożłopałeś czaju, to mogłeś do białego rana, dopóki ci stał. Tylko machnąć i już. To też zasługa kozaka była. Cwele bały się go jak ognia, chociaż tak naprawdę to on wolał swoją blondynkę. Ale kiedyś jakaś panienka się zbuntowała i nie chciała kolesiowi popuścić ciasnej. Kozak popatrzył, nic nie powiedział, tylko wstał, wziął taboret do ręki i zwyczajnie jej przypierdolił. Tylko raz. Połamał na niej fikoł. Dwa dni chodziła ze spuchniętym obojczykiem i na koniec poszła do lekarza. Lekarz stwierdził, że ma złamany obojczyk. Powiedziała, że spadła ze schodów. Od tamtej pory z cwelami był spokój.
Stare dzieje. Szkoda bajery. Wyszedłem w swoje osiemnaste urodziny. Trzysta kilometrów do domu. Bilet mi kupili. Nigdzie po drodze nie wstępowałem. Żadna gorzała czy inne takie rzeczy. Tylko w pociągu, jak już miałem wyskakiwać, skroiłem na zimno zegarek jakiemuś śpiącemu facetowi. Pamiętam, że jakiś szmelc, ruski chyba. Do domu zjechałem wieczorem. Matka była. Suka nie odwiedziła mnie ani razu, nie wysłała jednego listu, nawet byle jakiej paczki. Ale poszedłem do domu. Od czegoś musiałem zacząć. Otworzyła mi drzwi i od razu zobaczyłem, że się postarzała. Wychodziła powoli z obiegu. Jak mi otworzyła, to od razu zaszyła się z powrotem w skotłowane szmaty na tapczanie. Podszedłem do kredensu, znalazłem wódkę. Teraz mogłem się spokojnie napić. Usiadłem i nalałem sobie uczciwego sztagana, pierwszego od trzech lat. Wypiłem. Patrzyliśmy na siebie. Widziałem, że się boi. – I co, mamuśka. – Żadnej odpowiedzi. Wychyliłem drugą szklankę i wciąż się jej przyglądałem. Rozmamłana, w betach, w nocnej koszuli. Patrzyłem jak na jakąś obcą, nieznajomą dziwę na pijackiej melinie. Pomyślałem sobie: – Dobra, obca to obca. – Wstałem i przeniosłem się na tapczan. Usiadłem obok niej, zwlokłem powoli brudną kołdrę. Trzęsła się jak cholera. Musiało się z nią coś porobić przez ten czas, coś z głową, bo trzęsła się i patrzyła tak, że aż mnie ciarki przechodziły. Nie wiem, może miała kaca, wiesz, małolat, jakie kace potrafią być, można się zesrać ze strachu. Ale chyba nie, miała przecież wódkę. Nic, pomyślałem, jedziemy dalej. Zadarłem jej tę nocną koszulę. Miała zwiędłe uda, zwiędłe i grube. Wsadziłem jej łapę pod majtki i zdarłem. Poszły w strzępy. Patrzyłem na matczyne piździsko i czułem, jak mi się prostuje.
– No, mamuśka, dawałaś wszystkim, to dasz i synowi. W końcu on najpierwszy dla ciebie. Coś mu się należy za trzy lata, co mu obstukałaś – tak jej powiedziałem.
Rozrzuciłem jej nogi, ukląkłem między nimi i zmusiłem ją, żeby rozpięła mi rozporek i wyjęła synowskiego kutasa. Wsadziłem. Na początku się opierała, potem poszło. Przez całą noc żłopałem gorzałę i dymałem. Takiego filmu nigdy nie zobaczysz. Rano zostawiłem ją zjebaną w skotłowanej pościeli i poszedłem szukać koleżków. Dostała to, na co zasłużyła. Przez całe życie była kurwą. Wyrzekła się własnego syna, więc syn wrócił jako obcy facet, klient, i dostał to, co miała do dania. Proste.
Kumple przywitali mnie jak swojego. Wiedzieli, co się ze mną stało trzy lata temu. Wiedzieli, że nikogo nie wpierdoliłem na mukę. Wiedzieli, że na sprawie nie powiedziałem ani słowa. Byłem w porządku. Sprawdziłem się. Część koleżków kiblowała, przybyło kilku nowych, powychodzili akurat. Siedzieliśmy w brudnej knajpie i przepijaliśmy. Ta knajpa była znana. Obcy tutaj nie wchodzili. Czasem dziewczyny sprowadzały wieczorem jakiegoś zbłąkanego jelenia, żebyśmy się nim zaopiekowali. Przeważnie się opiekowaliśmy. Obok knajpy był taki ni to skwerek, ni to zagajnik, w okolicy nazywało się to laskiem nagusa. Tam zostawialiśmy klientów w bieliźnie, czasem w spodniach. Taki jeden z drugim nie szedł nawet na milicję, zadowolony, że tylko portfel, zegarek i marynarkę stracił. Czasami bywało gorzej. Milicja to się pojawiała, jak była jakaś grubsza afera, jakiś włam albo trup. To była spokojna dzielnica.
Żyło się z dnia na dzień. W domu bywałem od przypadku do przypadku, czasem sypiałem. Przeważnie koczowało się na melinach. Jak trafiała się jakaś większa forsa, to w taryfę i rajd po mieście. Już nie jakieś brudne speluny, tylko elegancja francja, czyli lokale w śródmieściu. Dbałem wtedy o siebie. Nie tankowałem tak oporowo, jak reszta kolesi, to i szmalu miałem więcej, ciuch, fryzur zadbany, wyglądałem na dwadzieścia parę lat.
Jak mnie znudziło przedmieście, to bujałem się trochę cynkami, w centrum, przy hotelach. Ale krótko. Nie dla mnie biznes. Tam zawsze jakieś afery, przewałki, każdy każdemu na ręce patrzył. Jak jest duży pieniądz i można go stracić, to nie ma zmiłuj się, brat brata sprzeda za parę papierów. Wycofałem się z tego interesu. Wolałem ferajnę ze swojej dzielnicy. Chłopaczyny obdarte i obdziargane, ale przynajmniej honorne. Złodziej powiedział, złodziej zrobił. Czułem się pewniej, wiadomo komu można było ufać, a komu lepiej nie. Pewnie, było i frajerstwo, ale oni nie mieli nic do gadania. Dzielnicą rządziły sztywne chłopaki. Jakoś szło. Były drobiazgi, jakiś bejc, jakiś kiosk, jakiś sklep w nocy, jak suszyło, a z forsą było cieniutko. Czasami ktoś nadał coś większego, jakiś kwadrat albo willę. Mnie się farciło. Na gorącym mnie nikt nie przypalił, a wspólasów miałem też niegłupich.
Czasami było też do śmiechu. Pamiętam taką jedną aferę, z której przez miesiąc całe osiedle się chachało. Dwu koleżków, może mieli po szesnaście lat, skasowało brykę, fiata kombi. Pojeździli trochę w nocy po mieście i przyczaszkowali, że dobrze tą bryczką zrobić jakoś skok. Zajechali do jednego z nich, wzięli z piwnicy łom, brechę i dalej na miasto. Spodobał im się sklep z futrami. Wzięli go od tylca. Pięć minut i ukręcili kłody od zaplecza, wyłamali drzwi i wskoczyli do środka. Zobaczyli szafę pancerną, taki sejf wpuszczony w podłogę. Podjarali się strasznie, że nic tylko ta szafa. Na futra i skóry nawet nie spojrzeli. Pewnie myśleli, że za dużo zachodu z takim towarem, trzeba szukać pasera, sprzedawać, cały młyn. A kasa to kasa, wiadomo, żywa gotówka. Przez pół nocy kuli beton dookoła sejfu, wyrywali z korzeniami, w końcu wyrwali. Ale kurwa jej mać szafa ważyła ze dwieście kilo. Następną godzinę taskali ją do fiata. Bryka aż jęknęła, jak rzucili ten złom z tyłu. Prawie na sygnale, zadowoleni jak dzieciaki po pierwszej komunii, polecieli z tym koksem do piwnicy tego kolesia od narzędzi. Znowu z godzinę im zeszło, zanim spuścili mebel po schodach. Fiata odstawili ulicę dalej, tak im się spieszyło do prucia. Cały dzień nie jedli, nie pili, tylko bebeszyli ten sejf. Wieczorem skończyli. W środku było pięćset złotych drobnymi, pół flaszki wódki i kilo jakichś kwitów.