Dostali poprawczak do pełnoletności. Zakład im dobrze zrobił. Myślę, że wyrośli na dobrych złodziei. Zawzięte chłopaki. Tak, zakład wyleczy ich ze złudzeń. Mnie też wyleczył. Jak wyszedłem, to wiedziałem, że będę kradł, a jakieś tam radiowozy, przesłuchania, komendy latają mi osiemdziesiątką dookoła kutasa. Po trzech latach zakładu człowiek przestaje być strachliwy. Zakład to podstawówka dla złodziei. I to podstawówka na wysokim poziomie. Słyszałeś, małolat, nawet w gazetach o tym pisali, o tych dwu chłopaczkach, co zrywali się z zakładu i przy okazji załatwili klawisza. Jakiś pismak biadolił, że to zezwierzęcenie, że takich to trzeba odpowiednio, wiesz, co miał na myśli ten skurwiel. A ja bym tych palantów z gazet i telewizji, tych uczciwych obywatelskich palantów zamknął w jakimś ostrym zakładzie na miesiąc, tylko na miesiąc. Jestem ciekaw, kogo wtedy chcieliby wieszać. A zresztą nie wiem. Taki obywatelski obywatel zawsze jest obywatelski i nawet w zakładzie czy kryminale by się urządził odpowiednio. Zostałby taki naczelnym kapusiem naczelnika i żaden klawisz by go nie ruszył. Wiesz, jak jest, małolat. Widzisz, jak jest w kryminale, jacy są klawisze. W zakładzie są gorsi. Tam siedzą prawie dzieci. Z piętnastoletnim dzieciakiem mogą zrobić wszystko. Co ci zresztą będę nawijał, zapytaj jakiegoś zakładowca, dla mnie to już historia.
Na wolności pobujałem się tak akurat w sam raz. Dzielnicowy łaził za mną i pierdolił, że jak nie pójdę do jakiejś roboty, to on coś na mnie znajdzie. Jakby się uparł, toby pewnie znalazł. Poszedłem do roboty. Co miałem robić? Ładować się na minę? Gdzie poszedłem? Do kotłowni, małolat, do kotłowni. Za pomocnika palacza w takim dużym szpitalu. To nie była zła robota. Ciepło i przytulnie. Palaczem był taki jeden stary złodziej, co połowę życia spędził w kryminale, a drugą przy piecach we wszystkich kotłowniach w mieście. Z palaczami zawsze tak jest. W kryminale, jak już robią jakiś kurs zawodowy, to najczęściej kurs palacza. Nawet tutaj. Słyszałeś, jak wczoraj gadali przez betoniarnię. Będzie kurs palacza co.
No i robiłem za diabła. Czasem wrzuciłem do pieca parę łopat. Czasem przywiozłem parę taczek, a przez resztę czasu miałem czas wolny. Zajęcia własne, małolat. W nocy to se spałem na waciakach, a w dzień przeważnie żłopałem gorzałę z palaczem. A co niby miałem robić? Języków się uczyć? Piliśmy wódkę i graliśmy w tysiąca. Czasem przychodził hydraulik, a czasem konserwator. Czasem przychodziła kucharka. Stara lampucera, z pięćdziesiątkę musiała mieć. Palacz wysyłał mnie wtedy na świeży luft i piłował ją na kupie koksu za piecem, aż fajery podskakiwały.
Czasami dorabiałem sobie do pensji. To mnie w końcu zgubiło. Myłem samochody lekarzom. To był wojewódzki szpital i tego tałatajstwa w białych fartuchach było w nim na pęczki, a co drugi miał samochód. Czasami wołał mnie taki jeden albo drugi: – Panie Waldeczku – kulturalnie do mnie – nie umyłby pan mojego fiata czy innej skody? – No to brałem węża, szmatę, szczotkę i pucowałem im te bryki. Zawsze coś tam odpalali. Przydawało się i parę stów, bo pensji to mi czasem na tydzień nawet nie starczało. Ten mój palacz gardło miał jak smok.
Do tego mycia to najbardziej paliła się taka jedna lekarka. Taka czterdziestka całkiem jeszcze zakonserwowana. Przyłaziła do mnie co tydzień. – Panie Waldeczku, takie błoto, samochodzik brudny. Nie rzuciłby pan okiem? – Patrzę, a jej wartburg świeci się jak psu jaja i ani śladu błota. Ale nic nie mówiłem. Chciała głupia płacić, jej sprawa.
To było tak bardziej na wiosnę. Wychodziłem akurat ze swojej zmiany. Już po trzeciej było, a ta leci do mnie i znów chce, żeby jej samochód do glansu doprowadzić. Przebrany już byłem i nie chciało mi się. Zacząłem, że to, że śmo, że późno. A ona, że bardzo prosi i że mnie potem podrzuci do domu, jak będę chciał. Pomarudziłem jeszcze trochę, ale w końcu włożyłem fartuch i ochlapałem pudło wodą. – Och, jak ślicznie, panie Waldeczku, błyszczy jak nowy – szczebiotała jak jaka głupia. Ona siada za fajerę i jedziemy. Trochę mnie zdziwiło, że nawet nie zapytała, gdzie mieszkam. Ale nic nie gadam, tylko łypię na nią jednym okiem. Nawet niczego sobie lalka. Odstawiona tak, że niejedna młódka przy niej wysiadała. A pachniała jak cała drogeria. Tak sobie myślę i patrzę, a ona nagle: – Panie Waldeczku, kran mi w domu przecieka. Pan taka złota rączka, nie przykręciłby pan co trzeba? – Kran ci przecieka, pomyślałem, a może jeszcze komin ci przeczyścić? Znowu zacząłem, że z czasem nie bardzo, że obiad, ale ostatecznie na pięć minut mogę wpaść i od powodzi uratować.
Zajechaliśmy na takie sobie przedmieście, gdzie same wille i jednorodzinne domki stały. Zatrzymała się przed jednym. Żywopłot, ogródek i w ogóle elegancko. Boazerie, drewno, wykładziny, dywany. Zaprosiła mnie do salonu, a tam meble takie, wiesz, małolat, bardziej nowoczesne. W sklepach takich nie widziałem. Rozglądam się dookoła. Czysto, porządnie, strach splunąć. Rozglądam się po ścianach, obrazach, półkach z jakimiś porcelanowymi pierdołami i pytam, gdzie ona ma ten kran, bo chyba nie tutaj. Na to ona, że spokojnie, nie ma pośpiechu.
– Pan sobie usiądzie, panie Waldeczku. Może kieliszeczek tak na początek. – Jaki początek, myślę sobie, ale kieliszeczek może być. – Pan to pewnie woli wódkę. – Wolę, wolę. A najlepiej, żeby czysta i mocna była. – Zakręciła się i przyniosła mi czyściochę, a sobie jakieś brązowe świństwo, co to je później popijała drobnymi łykami, jakby się brzydziła. Wódka była dobra. Zimna. Przechyliłem kieliszek i wyjąłem sporty. Poczęstowałem ją. Wiedziałem, że ona pewnie czegoś takiego nie pali, ale nie chciałem wyjść na czereśniaka. A ona, małolat, tylko się uśmiechnęła i zapaliła tego mojego schaboszczaka. Od razu mi też dolała. Od słowa do słowa zaczęła się rozmowa. Przestałem świrować głupa i o żaden kran już nie pytałem. Usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła nadawać.
– Panie Waldeczku to, panie Waldeczku tamto. Pan w kotłowni, a tam pewnie ciężka praca. – O tak, cholernie ciężka i diabelnie niebezpieczna. – O mój Boże! Niebezpieczna? – A pewnie. Wie pani, jakby taki kocioł pie… no wie pani, to z całej tej budy tylko wióry by fruwały. Nie byłoby zmiłuj się. – Och, panie Waldeczku, nie wiedziałam, że to takie straszne. Pan taki odważny…
– Jasne. Jak tygrys. A silny jak słoń.
Powiem ci, że nawet nie zauważyłem, jak ta idiotka wylądowała mi na kolanach, a ona pewnie nie zauważyła, jak znalazła się pode mną. Na kanapie. Oj, dałem jej popalić, małolat. Rżnąłem jak burą sukę. Aż świstało. Wiła się i piszczała. Miło było popatrzeć. Ciało miała jeszcze całkiem, całkiem i lubiła tę robotę. Ostatni numer wykręciłem chyba o północy. Pozbierałem się i chodu, bo myślałem, że mnie na śmierć zajebie.