Выбрать главу

Ale zegar w Quirmie to po prostu okrągły kwietnik, na którym posadzono dwadzieścia cztery gatunki kwiatów, starannie dobrane według regularności rozwijania i zwijania płatków…

Gdy Susan przebiegała obok, otwierały się właśnie purpurowe powoje, a zamykały czarnuszki zwójki, co oznaczało, że jest około wpół do dziesiątej.

Ulice były puste — Quirm nie należał do miast, gdzie kwitnie nocne życie. Ludzie, którzy przybywali do Quirmu w poszukiwaniu dobrej zabawy, wyjeżdżali gdzie indziej. Quirm był miastem tak szacownym, że nawet psy prosiły o pozwolenie, nim wyszły do toalety.

W każdym razie ulice były niemal puste. Susan miała wrażenie, że słyszy, jak coś biegnie za nią — szybkie i tupiące, przemykające się i przeskakujące między kamieniami bruku tak prędko, że nigdy nie było czymś więcej niż ledwie podejrzeniem kształtu.

Zwolniła, kiedy dotarła do alei Trzech Róż.

Gdzieś przy Trzech Róż, niedaleko sklepu z rybami, mówiła Gloria. Dziewczętom nie wypadało zbyt dużo wiedzieć o magach — nie pasowali do uniwersum panny Butts.

W ciemności aleja wyglądała groźnie. Na jednym końcu płonęła umocowana do muru pochodnia, ale sprawiała tylko, że cienie wydawały się bardziej czarne.

A w połowie ulicy, w mroku, stała oparta o mur drabina. Młoda kobieta obok szykowała się do wspinaczki. Było w niej coś znajomego.

Spojrzała na zbliżającą się Susan i zdawało się, że ucieszyła się na widok dziewczynki.

— Hej — powiedziała. — Masz rozmienić dolara, panienko?

— Słucham?

— Wystarczy na dwie półdolarówki. Pół dolara to obowiązująca stawka. Wezmę też miedziaki. Wszystko jedno.

— Aha. Przykro mi. Dostaję tylko pięćdziesiąt pensów kieszonkowego tygodniowo.

— Niech to… No trudno, poradzę sobie.

O ile Susan mogła to ocenić, dziewczyna nie należała do tego typu młodych kobiet, które zarabiają na życie na ulicach. Miała w sobie jakąś zdrową czystość i krzepkość; wyglądała trochę jak pielęgniarka — z tych asystujących lekarzom, których pacjenci czasem bywają nieco oszołomieni i oznajmiają, że są prześcieradłem.

W dodatku wyglądała znajomo.

Dziewczyna wyjęła z kieszeni sukienki kleszcze, wspięła się po drabinie i weszła przez otwarte okno.

Susan wahała się. Dziewczyna zachowywała się bardzo profesjonalnie, ale w dość skromnym doświadczeniu Susan ludzie wspinający się na drabiny, by nocą dostawać się do domów, to Złoczyńcy, których Odważne Dziewczęta powinny Zatrzymywać. Zdecydowałaby się może na szukanie strażnika, gdyby kawałek dalej nie otworzyły się drzwi.

Wyszli przez nie dwaj mężczyźni trzymający się za ramiona. Zygzakując radośnie, skierowali się ku głównej ulicy. Susan cofnęła się. Nikt jej nie zaczepiał, jeśli nie chciała być widziana.

Mężczyźni przeszli przez drabinę.

Albo to oni nie byli całkiem materialni — ale sądząc po głosach, wydawali się materialni aż nadto — albo coś było nie w porządku z drabiną. Ale ta dziewczyna na nią weszła…

…a teraz schodziła, wsuwając coś do kieszeni.

— Nawet się nie obudził, mały cherubinek — powiedziała.

— Słucham?

— Nie miałam przy sobie pięćdziesięciu pensów — odparła dziewczyna. Bez wysiłku zarzuciła sobie drabinę na ramię. — Ale zasady są jasne. Musiałam zabrać drugi ząb.

— Słucham?

— Rozumiesz, wszystko jest zaksięgowane. Miałabym poważne kłopoty, gdyby zęby nie zgadzały się z dolarami. Wiesz, jak to jest.

— Wiem?

— No, nie mogę stać tu i gadać przez całą noc. Mam jeszcze sześćdziesiąt do załatwienia.

— Dlaczego mam wiedzieć? Jakiego załatwienia? Z kim? — pytała Susan.

— Z dziećmi, naturalnie. Nie mogę ich przecież zawieść. Wyobraź sobie ich twarzyczki, kiedy rano zaglądają pod poduszki. Niech bogowie ich błogosławią.

Drabina. Kleszcze. Zęby. Pieniądze. Poduszki…

— Nie spodziewasz się chyba, że uwierzę, że jesteś Wróżką Zębuszką? — spytała podejrzliwie.

— Nie jedyną — odparła dziewczyna. — Jest nas więcej. Dziwię się, że o tym nie wiedziałaś.

Zniknęła za rogiem, nim Susan zdążyła wykrztusić: A dlaczego powinnam?

— Bo ona to widzi — odezwał się głos za jej plecami. — Swój pozna swego.

Odwróciła się. Kruk siedział w otwartym okienku.

— Lepiej wejdź do środka — dodał. — Różnych można spotkać w takich zaułkach.

— Już spotkałam.

Do muru obok drzwi przykręcono mosiężną tabliczkę. Głosiła:

— C.V. Seromur, dr mag. (Niewidoczny Un.), lic. thaum., bak. il.

Po raz pierwszy w życiu Susan słyszała, jak metal mówi.

— Prosta sztuczka — rzucił lekceważąco kruk. — Wyczuwa, że na nią patrzysz. Wystarczy…

— C.V. Seromur, dr mag. (Niewidoczny Un.), lic. thaum., bak. il.

— …Zamknij się. Wystarczy pchnąć drzwi.

— Są zamknięte.

Kruk przyjrzał się jej paciorkowatym okiem, przekrzywiając lepek.

— To ci przeszkadza? No dobrze, przyniosę klucz.

Pojawił się w chwilę później i upuścił na bruk duży żelazny klucz.

— Maga nie ma w domu?

— Jest. W łóżku. Chrapie tak, że mało mu głowa nie odpadnie.

— Myślałam, że oni pracują po nocach.

— Nie ten. O dziewiątej kubek czekolady, pięć po przestaje istnieć dla świata.

— Nie mogę przecież tak sobie wejść do jego domu!

— Czemu nie? Przyszłaś zobaczyć się ze mną. Zresztą i tak ja jestem mózgiem tego zespołu. On tylko nosi śmieszny kapelusz i macha rękami.

Susan przekręciła klucz.

W domu było ciepło. Zauważyła zwykłe magiczne rekwizyty — palenisko, wąski blat zastawiony butlami i zawiniątkami, biblioteczkę pełną poukładanych byle jak książek, wypchanego aligatora zawieszonego pod sufitem, parę bardzo grubych świec przypominających woskowe strumienie lawy, kruka na czaszce.

— Zamawiają to z katalogu — wyjaśnił ptak. — Możesz mi wierzyć. Przychodzi w takiej wielkiej skrzyni. Myślisz, że świece tak ciekną same z siebie? To trzy dni pracy dla doświadczonego kapacza wosku.

— Wymyślasz to wszystko — stwierdziła Susan. — Zresztą nie można tak sobie kupić czaszki.

— Na pewno sama wiesz najlepiej — zgodził się kruk. — Jesteś wykształcona.

— Co próbowałeś mi wczoraj powiedzieć?

— Powiedzieć? — zdziwił się kruk, z zakłopotaniem zerkając na własny dziób.

— Wszystkie te tadada-DAM. Kruk poskrobał się po głowie.

— Powiedział, że mam ci nie mówić. Miałem tylko uprzedzić cię w sprawie konia. Trochę mnie poniosło. Zjawił się, prawda?

— Tak!

— Dosiadłaś go.

— Dosiadłam. To nie może być prawda! Prawdziwe konie wiedzą, gdzie leży grunt.

— Panienko, nie istnieje koń prawdziwszy od tego.

— Wiem, jak ma na imię! Już kiedyś na nim jeździłam!

Kruk westchnął, a przynajmniej wydał z siebie świst tak bliski westchnieniu, jak to tylko możliwe dla istoty wyposażonej w dziób.

— Pojedź na tym koniu. Uznał, że jesteś odpowiednia.

— Dokąd?

— Tego ja nie powinienem wiedzieć, a ty powinnaś odkryć.

— Przypuśćmy, że będę tak głupia, by spróbować… Możesz choćby zasugerować, co nastąpi?

— No cóż… Widzę, że czytałaś książki. A znasz może choć jedną o dzieciach, które trafiają do czarodziejskiego królestwa, mają różne przygody z goblinami i tak dalej?