Zastukała do drzwi.
— Bardzo przepraszam… Czy nie chcecie czegoś…
Z wnętrza dobiegły krzyki i trzaski, jakby pół tuzina osób równocześnie usiłowało schować się pod ten sam stół.
— Aha. To miło. Dziękuję. Naprawdę bardzo dziękuję — powiedziała grzecznie.
Pimpuś kroczył powoli, bardzo powoli. Tym razem nie było żadnych wibrujących energią mięśni — wszedł w powietrze stępa, ostrożnie, jak gdyby w przeszłości został zbesztany za rozlanie czegoś.
Susan skosztowała curry kilkaset stóp ponad sunącym w dole pejzażem, po czym wyrzuciła je — najuprzejmiej jak potrafiła.
— Bardzo… niezwykłe — powiedziała. — I to już wszystko? Zaniosłeś mnie aż tutaj, żebym spróbowała jedzenia na wynos?
Ziemia w dole ruszyła szybciej. Uświadomiła sobie, że koń biegnie o wiele prędzej, pełnym cwałem zamiast spokojnego kłusa. Napiął mięśnie…
…i niebo przed nią na moment wybuchło błękitem.
Z tyłu, niewidoczne, gdyż światło stało obok czerwone z zakłopotania, pytając samo siebie, co się właściwie stało, zapłonęły w powietrzu dwa ślady kopyt.
Był to pejzaż zawieszony w przestrzeni. Stał tam niski domek otoczony ogrodem. Były pola i góry w oddali. Susan patrzyła na to wszystko, gdy Pimpuś zwalniał.
Brakowało głębi. Gdy koń zatoczył krąg przed lądowaniem, pejzaż okazał się zaledwie powierzchnią, cieniutką błoną istnienia narzuconą na nicość.
Oczekiwała niemal, że rozerwie się, gdy koń wylądował. Rozległ się jednak tylko cichy chrzęst i żwir poleciał spod kopyt.
Pimpuś obiegł domek i zatrzymał się przed stajnią. Czekał.
Susan zsunęła się ostrożnie. Grunt pod stopami wydawał się całkiem solidny. Schyliła się i odgarnęła żwir — pod spodem było więcej żwiru.
Słyszała, że Wróżki Zębuszki zbierają zęby. Jeśli logicznie pomyśleć… Jedyni poza nimi ludzie, którzy zbierali jakiekolwiek fragmenty ciał, czynili to w bardzo podejrzanych zamiarach, zwykle by szkodzić lub panować nad innymi ludźmi. Wróżki Zębuszki muszą mieć w swej władzy połowę dzieci na Dysku. A ten dom nie wyglądał, jakby należał do takiej osoby.
Wiedźmikołaj zapewne mieszka w jakiejś potwornej rzeźni w górach, obwieszonej kiełbasą i salcesonem, wymalowanej na straszliwą czerwień.
Co sugerowałoby styl. Dość paskudny styl, ale jednak jakiś. To miejsce nie miało żadnego stylu.
Duchociastna Kaczka nie miała chyba żadnego domu. Ani też Kłopotnik czy Piaskowy Dziadek, o ile wiedziała.
Obeszła domek dookoła — nie był większy od wiejskiej chaty. Stanowczo. Ktokolwiek tu mieszkał, nie miał żadnego gustu.
Znalazła drzwi frontowe. Były czarne, z kołatką w kształcie omegi. Susan wyciągnęła do niej rękę, ale drzwi otworzyły się same.
Zobaczyła korytarz o wiele dłuższy, niż widziany z zewnątrz domek mógłby pomieścić. W oddali niewyraźnie majaczyły schody, dostatecznie szerokie na musicalowy finał ze stepowaniem.
Coś jeszcze nie zgadzało się z perspektywą. Ściana stała wyraźnie bardzo daleko od Susan, a równocześnie wydawała się namalowana w powietrzu o piętnaście stóp od niej. Całkiem jakby odległość była kwestią opcjonalną.
Pod jedną ze ścian stał wielki zegar. Ogromny korytarz wypełniało powolne tykanie.
Jest tam pokój, pomyślała. Pamiętam pokój szeptów.
W ścianie korytarza, daleko od siebie, tkwiły drzwi. Albo blisko siebie, jeśli spojrzeć na to inaczej.
Spróbowała podejść do najbliższych, ale zrezygnowała po kilku niepewnych krokach. Wreszcie dotarła do nich, wybierając właściwy kierunek i zamykając oczy.
Drzwi były równocześnie mniej więcej normalnej ludzkiej wielkości i gigantyczne. Kunsztownie rzeźbioną futrynę zdobiły motywy czaszek i kości.
Pchnęła drzwi.
Niewielki obszar dywanu leżał w średniej odległości — nie większy niż hektar. Dojście do niego zajęło Susan kilka minut.
Był to jakby pokój wewnątrz pokoju. Na podwyższeniu stało wielkie, ciężkie biurko, a przy nim skórzany obrotowy fotel. Duży model Dysku umieszczono na czymś w rodzaju ozdobnej podstawy w kształcie czterech słoni na skorupie żółwia. Było też kilka półek z książkami — grubymi tomami ułożonymi w tym przypadkowym stylu łudzi, którzy są zbyt zajęci korzystaniem z książek, by kiedykolwiek ułożyć je należycie. Było nawet okno, zawieszone w powietrzu kilka stóp nad podłogą.
Brakowało jednak ścian. Pomiędzy brzegiem dywanu a ścianami większego pokoju była tylko podłoga, choć nawet to wydawało się określeniem nazbyt precyzyjnym. Nie wyglądała na kamienną posadzkę, a już z pewnością nie na drewniany parkiet. Nie wydawała żadnego dźwięku, kiedy Susan po niej przechodziła. Była to jedynie powierzchnia w czysto geometrycznym sensie.
Dywan ozdabiał wzór czaszek i kości.
Był również czarny. Wszystko tu miało kolor czerni albo jednego z odcieni szarości. Tu i tam jakieś zabarwienie sugerowało bardzo głęboki fiolet lub błękit oceanicznej otchłani.
W oddali, bliżej ścian większego pokoju, czy też metapokoju, jakkolwiek można go nazwać, istniała sugestia… czegoś. Coś rzucało skomplikowane cienie — zbyt dalekie, by zobaczyć je wyraźnie.
Susan weszła na podwyższenie.
W jej otoczeniu było coś dziwnego. Oczywiście, w przedmiotach, które ją otaczały, dziwne było wszystko, ale w grę wchodziła jakaś istotna dziwność leżąca w samej ich naturze, Susan mogła więc nie zwracać na nią uwagi. Wyczuwała natomiast dziwność na ludzkim poziomie. Wszystko wydawało się odrobinę… nie takie jak trzeba, jak gdyby wykonane przez kogoś, kto nie do końca rozumiał cel i zastosowanie obiektu.
Na wielkim biurku stała suszka, ale była częścią blatu, zespolona z jego powierzchnią. Szuflady okazały się jedynie wystającymi nieco powierzchniami drewna, niemożliwymi do otwarcia. Ktokolwiek zrobił to biurko, widywał wcześniej biurka, ale nie pojął istoty biurkowości.
Stała tam nawet jakby zabawka, ozdoba biurkowa. Składała się z bloku ołowiu ze sznureczkiem zwisającym z jednej strony. Do sznureczka umocowano lśniącą metalową kulkę. Jeśli sieją podniosło, opadała i stukała w ołów — tylko raz.
Susan nie próbowała nawet usiąść w fotelu. Siedzenie było głęboko wgniecione — ktoś spędzał tu bardzo dużo czasu.
Zerknęła na grzbiety książek. Tytuły wypisano w języku, którego nie rozumiała.
Przedostała się do dalekich drzwi, wyszła na korytarz i sprawdziła następne. W jej myślach zaczynało się formować pewne podejrzenie.
Te drzwi prowadziły do kolejnego ogromnego pomieszczenia. Było otoczone półkami — od podłogi po daleki, ukryty w chmurach sufit. A na każdej półce stały rzędami klepsydry.
Piasek, przesypujący się z przeszłości w przyszłość, wypełniał pokój dźwiękiem zbliżonym do fali przyboju — szumem złożonym z miliarda lżejszych szumów.
Susan przeszła między półkami. Czuła się, jakby spacerowała w tłumie.
Kątem oka dostrzegła ruch na pobliskiej półce. W większości klepsydr spadający piasek tworzył ciągłą srebrzystą nić, w tej jednak — akurat kiedy spojrzała — nitka zniknęła. Ostatnie ziarenko runęło do dolnej części.
Klepsydra zniknęła z cichym puknięciem.
Po chwili, z najcichszym brzękiem, pojawiła się następna. Na oczach Susan zaczął się sypać piasek…
Uświadomiła sobie, że zjawisko takie powtarza się ciągle w całym pokoju. Stare klepsydry znikały, ich miejsca zajmowały nowe.
O tym także wiedziała.