PIP, wtrącił Śmierć Szczurów.
— Co? — nie zrozumiał Albert. PIP.
— Mówi, żeby ci wytłumaczyć. Smarkula oznacza małą dziewczynkę. Uważa, że mogłaś mnie źle zrozumieć.
Susan wyprostowała się na krześle. Albert przysunął sobie drugie i także usiadł.
— Ile masz lat?
— Szesnaście.
— Coś takiego… — Przewrócił oczami. — A jak długo masz już szesnaście?
— Odkąd skończyłam piętnaście, oczywiście. Głupi pan jest, czy co?
— No, no, ależ ten czas leci. Czy wiesz, dlaczego tutaj trafiłaś?
— Nie… Ale… — Susan zawahała się. — Ale to ma coś wspólnego… to jakby coś podobnego… Widzę rzeczy, których inni nie widzą, i spotkałam kogoś, kto jest tylko bajką, i przecież wiem, że już tu kiedyś byłam… I wszędzie te czaszki z kośćmi…
Chuda, sępia postać Alberta pochyliła się ku niej.
— Napijesz się kakao?
Bardzo się różniło od kakao w szkole, które przypominało gorącą brązową wodę. W kakao Alberta po wierzchu pływał tłuszcz; gdyby odwrócić kubek dnem do góry, minęłoby parę chwil, nim coś by się wylało.
— Twoja mama i tato… — zaczął Albert, kiedy miała już kakaowy wąs, z którym wyglądała jak mała dziewczynka. — Czy oni… coś ci tłumaczyli?
— Panna Delcross mówiła o tym na biologii — odparła Susan. — Ale wszystko pokręciła — dodała.
— Miałem na myśli: o twoim dziadku.
— Pamiętam różne rzeczy… ale nie umiem ich sobie przypomnieć, dopóki nie zobaczę. Jak łazienkę. Jak pana.
— Twoi rodzice uznali, że najlepiej będzie, jeśli zapomnisz. Ha… To przecież tkwi w kościach! Bali się, co może się zdarzyć, i się zdarzyło. Odziedziczyłaś!
— Och, o tym też mówiłyśmy — zapewniła Susan. — Chodzi o myszy, groszki i różne takie.
Albert spojrzał na nią zdziwiony. Najwyraźniej nie rozumiał.
— Posłuchaj. Spróbuję wyjaśnić to delikatnie. Susan czekała grzecznie.
— Twój dziadek jest Śmiercią. Wiesz o tym? Szkieletem w czarnej szacie… Przyjechałaś na jego koniu, a to jest jego dom. Tylko on sam… odszedł. Żeby coś sobie przemyśleć czy jakoś tak. Moim zdaniem, wskutek tego wessało ciebie. To siedzi w kościach. Jesteś już dostatecznie duża. Powstała dziura i sądzi, że ty masz odpowiedni kształt. Nie podoba mi się to ani trochę bardziej niż tobie.
— Śmierć — powtórzyła spokojnym głosem Susan. — Cóż, nie mogę powiedzieć, żebym niczego nie podejrzewała. Jak Wiedźmikołaj, Piaskowy Dziadek i Wróżka Zębuszka?
— Tak. PIP.
— I ja mam w to uwierzyć? — spytała Susan, starając się przywołać swe najbardziej miażdżąco-wzgardliwe spojrzenie.
Albert popatrzył na nią jak człowiek, który całą swoją miażdżącą wzgardę wykorzystał już bardzo dawno temu.
— To już nie moja sprawa, czy uwierzysz, moja panno — rzekł.
— Naprawdę miałeś na myśli taką wysoką figurę z kosą i wszystkim?
— Tak.
— Posłuchaj mnie, Albercie — powiedziała Susan tonem, jakiego zwykle używa się wobec prostaczków. — Nawet gdyby istniał taki „Śmierć”… a szczerze powiem, że uważam to za śmieszne, by tak antropomorfizować zwykle naturalne zjawisko… to i tak nie mogłabym nic po nim odziedziczyć. Znam się na dziedziczeniu. Polega na tym, że ma się rude włosy i inne takie. Dostaje sieje po innych ludziach. A nie po… mitach i legendach. Właśnie.
Śmierć Szczurów jakby mimowolnie przemieścił się w stronę deski z serami i właśnie kosą odcinał kawałek. Albert usiadł.
— Pamiętam, kiedy cię tu przywieźli — powiedział. — On cały czas prosił, rozumiesz. Był ciekaw. Lubi dzieci. Właściwie spotyka ich sporo, ale nie ma okazji, żeby je lepiej poznać, jeśli pojmujesz, o co mi chodzi. Twoja mama i tato nie chcieli, ale w końcu ustąpili i pewnego dnia przyszli z tobą na herbatkę, żeby go uspokoić. Nie chcieli, bo się bali, że się wystraszysz, będziesz płakać i krzyczeć. Ale ty… ty wcale nie krzyczałaś. Śmiałaś się. Przeraziłaś tym ojca śmiertelnie, nie ma co. Przyprowadzili cię jeszcze kilka razy, kiedy o to prosił, ale zaczęli się martwić, co z tego wyniknie. Twój tato tupnął nogą i na tym się skończyło. Był chyba jedynym człowiekiem, który potrafił kłócić się z panem, ten twój tato. Miałaś wtedy ze cztery lata.
Susan powoli uniosła dłoń i dotknęła bladych linii na policzku.
— Pan mówił, że wychowują cię według… — Albert parsknął lekceważąco — nowoczesnych metod. Logika. Wiara, że stare historie są niemądre. Sam nie wiem… Przypuszczam, że chcieli cię uchronić od… od pomysłów takich jak teraz…
— Przewiózł mnie na koniu — szepnęła Susan, nie słuchając. — Brałam kąpiel w tej wielkiej łazience.
— Wszędzie pełno mydła. — Albert wykrzywił twarz w coś zbliżonego do uśmiechu. — Nawet tutaj słyszałem, jak pan się śmieje. Zrobił ci też huśtawkę. W każdym razie próbował. Żadnych czarów ani nic. Własnymi rękami.
Susan siedziała nieruchomo, a wspomnienia w jej głowie budziły się, ziewały i przeciągały.
— Teraz przypominam sobie łazienkę. Wszystko powraca.
— Nie, nigdy naprawdę nie odeszło. Zarzuciłaś je tylko.
— Nie znał się na hydraulice. Co to znaczy R-K-I-B-S S M M, A-M?
— Reformowanych-Kultystów-Ichor-Boga-Shamharotha Stowarzyszenie Młodych Mężczyzn, Ankh-Morpork — wyjaśnił Albert. — Tam się zatrzymuję, kiedy muszę jechać po coś na dół. Po mydło i takie tam.
— Przecież nie jesteś… młodym mężczyzną — powiedziała Susan, zanim zdążyła się powstrzymać.
— Nikt nie protestuje — burknął.
Pomyślała, że to pewnie prawda. Albert miał w sobie jakąś energię, jakby cale jego ciało było zaciśniętą pięścią.
— On potrafi zrobić prawie wszystko — mówiła dalej, na wpół do siebie. — Ale pewnych spraw po prostu nie rozumie. Na przykład hydrauliki.
— Rzeczywiście. Musieliśmy sprowadzić hydraulika z Ankh-Morpork. Ha. Powiedział, że może znajdzie wolną chwilę w przyszłym tygodniu, koło czwartku, a takich rzeczy się panu nie mówi. Nigdy nie widziałem, żeby drań tak szybko pracował. Potem pan sprawił, że zapomniał. U każdego może to sprawić, z wyjątkiem…
Albert urwał nagle i zmarszczył czoło.
— Wygląda na to, że muszę się z tym pogodzić — stwierdził. — Wygląda na to, że masz prawo. Pewnie jesteś zmęczona. Możesz tu zostać. Pokoi nie brakuje.
— Nie, muszę wracać! Będzie straszna awantura, jeśli nie zjawię się rano na zajęciach.
— Czas nie istnieje; jedynie ten, który ludzie ze sobą przynoszą. Rzeczy po prostu zdarzają się jedna po drugiej. Pimpuś odwiezie cię w czas, który opuściłaś, jeśli zechcesz. Ale powinnaś tu zostać na trochę.
— Mówiłeś, że powstała dziura i mnie wsysa. Nie wiem, co to znaczy.
— Lepiej się poczujesz, kiedy się wyśpisz — obiecał Albert.
Nie było tu prawdziwego dnia ani nocy. Z początku Albert nie mógł się do tego przyzwyczaić — istniał tylko jasny pejzaż, a nad nim czarne niebo z gwiazdami. Śmierć nigdy nie pojął, o co naprawdę chodzi z dniem i nocą. Kiedy pojawiali się ludzcy mieszkańcy, dom zwykle utrzymywał dwudziestosześciogodzinny rytm dobowy. Ludzie, pozostawieni sami sobie, żyli w cyklu dłuższym niż dwadzieścia cztery godziny, żeby o zachodzie można ich było wyzerować, jak mnóstwo maleńkich zegarów. Musieli jakoś się godzić z czasem, ale dni stanowiły coś w rodzaju osobistego wyboru. Albert kładł się spać, ile razy sobie o tym przypomniał. Teraz siedział przy zapalonej świecy i wpatrywał się w pustkę.