— Kiedy człowiek pyta: „O co w tym wszystkim chodzi, tak naprawdę, kiedy się porządnie zastanowić?”, to nie jest z nim dobrze — stwierdził, skręcając papierosa. — Ale nie wiem, co to znaczy, kiedy on to mówi. Znowu ma te swoje humory.
Jedyna poza nim osoba w pomieszczeniu kiwnęła głową. Miała pełne usta.
— Cała ta sprawa z jego córką — mówił Albert. — Znaczy… córka? A potem usłyszał o terminatorach. Nie dał sobie spokoju, dopóki nie wyjechał i nie przyjął kogoś do terminu. Ha! Same kłopoty z tego wyszły. Ty zresztą też, jeśli się zastanowić… ty też jesteś jego kaprysem. Bez urazy — dodał szybko, świadom, z kim rozmawia. — Ty się udałeś. Robisz dobrą robotę.
Kolejne skinięcie.
— Zawsze coś pokręci. Na tym polega problem. Jak wtedy, kiedy usłyszał o Nocy Strzeżenia Wiedźm. Pamiętasz? Musieliśmy wszystko załatwić: dębowe drzewko w donicy, papierowe kiełbaski, wieprzowa kolacja, on w papierowym kapelusiku pytający CZY TO WESOŁE? Zrobiłem dla niego taką małą ozdobę na biurko, a on podarował mi cegłę.
Papieros był fachowo skręcony. Tylko ekspert potrafi zrobić skręta tak cienkiego, a przy tym tak wilgotnego.
— Bardzo porządna cegła, muszę przyznać. Mam ją gdzieś jeszcze.
PIP, odpowiedział Śmierć Szczurów.
— Trafiłeś w sedno. Nigdy nie rozumie, o co dokładnie chodzi. Widzisz, on nie może się z pewnymi rzeczami pogodzić. Nie potrafi o niczym zapomnieć.
Albert ssał mokrego skręta, aż łzy ciekły mu z oczu.
— „O co w tym wszystkim chodzi, tak naprawdę, kiedy się porządnie zastanowić?” — Westchnął ciężko. — Coś podobnego…
Zerknął na kuchenny zegar — ze specyficznego ludzkiego przyzwyczajenia. Zegar nigdy nie chodził, od dnia kiedy Albert go kupił.
— O tej porze zwykle się już zjawia — stwierdził. — Lepiej przygotuję mu tacę. Nie mam pojęcia, co go zatrzymało.
Święty mąż siedział pod świętym drzewem ze skrzyżowanymi nogami, opierając dłonie na kolanach. Oczy miał zamknięte, by lepiej skoncentrować się na Nieskończonym, a ubrany był jedynie w przepaskę biodrową, by okazać pogardę dla spraw przydyskowych.
Przed nim stała drewniana miseczka.
Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że jest obserwowany. Otworzył jedno oko.
Kilka stóp przed nim siedziała niewyraźna postać. Później był pewien, że to postać… kogoś. Nie pamiętał dokładnie jej wyglądu, ale musiała jakiś mieć. Była mniej więcej… taka wysoka, i tak jakby… zdecydowanie… PRZEPRASZAM.
— Tak, mój synu? — Zmarszczył czoło. — Jesteś płci męskiej, prawda? — dodał.
TRUDNO BYŁO CIĘ ODSZUKAĆ. ALE W SZUKANIU JESTEM DOBRY.
— Tak?
SŁYSZAŁEM, ŻE WIESZ WSZYSTKO.
Święty mąż otworzył drugie oko.
— Sekret egzystencji polega na zrzuceniu dyskowych więzów, stronieniu od chimery wartości materialnych i na szukaniu jedności z Nieskończonym — oznajmił. — I trzymaj swoje złodziejskie ręce z daleka od mojej żebraczej miseczki.
Widok proszącego budził w nim niepokój. WIDZIAŁEM NIESKOŃCZONE, wyznał przybysz. NIC SPECJALNEGO.
Święty mąż rozejrzał się nerwowo.
— Nie gadaj głupstw — mruknął. — Nie możesz zobaczyć Nieskończonego. Bo jest nieskończone.
WIDZIAŁEM.
— No dobrze. A jak wyglądało? JEST NIEBIESKIE.
Święty mąż poruszył się niespokojnie. Nie tak to powinno przebiegać. Szybkie objawienie Nieskończonego i znaczące skinienie w stronę żebraczej miseczki — tak powinno.
— Jest czarne — wymamrotał.
NIE, upierał się obcy. NIE, KIEDY OGLĄDA SIĘ JE OD ZEWNĄTRZ. NOCNE NIEBO JEST CZARNE. ALE TO TYLKO PRZESTRZEŃ. ZA TO NIESKOŃCZONOŚĆ JEST NIEBIESKA.
— I pewnie jeszcze wiesz, jaki dźwięk wydaje jedna klaszcząca dłoń? — zapytał złośliwie święty mąż.
TAK. „KLA”. DRUGA DŁOŃ ROBI „ASK”.
— Aha, tu się mylisz — ucieszył się święty mąż, wracając na pewniejszy grunt. Machnął chudą ręką. — Widzisz?
TO NIE BYŁO KLAŚNIĘCIE, TYLKO MACHANIE.
— To było klaśnięcie. Tyle że nie użyłem obu rąk. A właściwie jaki odcień niebieskiego?
TYLKO MACHNĄŁEŚ. MOIM ZDANIEM TO NIEZBYT FILOZOFICZNE. JAK KACZE JAJO.
Święty mąż spojrzał w dół zbocza. Zbliżało się kilku ludzi. Mieli kwiaty we włosach i nieśli coś, co z daleka wyglądało całkiem jak miseczka ryżu.
ALBO MOŻE EAU-DE-NIL.
— Posłuchaj mnie, synu — rzekł pospiesznie święty mąż. — Czego ty właściwie chcesz? Nie mam całego dnia.
OWSZEM, MASZ. MOŻESZ MI WIERZYĆ.
— Czego chcesz?
DLACZEGO RZECZY MUSZĄ BYĆ TAKIE, JAKIE SĄ?
— No…
NIE WIESZ TEGO, PRAWDA?
— Nie dokładnie. To wszystko powinno być tajemnicą, rozumiesz.
Obcy patrzył przez dłuższy czas, wzbudzając w świętym mężu uczucie, że jego czaszka stała się nagle przezroczysta.
W TAKIM RAZIE ZADAM CI ŁATWIEJSZE PYTANIE. JAK ZAPOMINAJĄ ISTOTY LUDZKIE?
— Co zapominają?
COKOLWIEK. WSZYSTKO.
— To… no wiesz… zdarza się odruchowo. — Potencjalni akolici minęli zakręt na górskiej ścieżce. Święty mąż szybko sięgnął po żebraczą miseczkę. — Wyobraź sobie, że ta miseczka to twoja pamięć. — Zakołysał nią. — Może pomieścić tyle i nie więcej. Rozumiesz? Nowe rzeczy się zjawiają, stare muszą się przelać.
NIE. JA PAMIĘTAM WSZYSTKO. KLAMKI W DRZWIACH. GRĘ ŚWIATŁA WE WŁOSACH. ŚMIECH. KROKI. WSZYSTKIE DROBNE SZCZEGÓŁY. JAKBY TO BYŁO LEDWIE WCZORAJ. JAKBY ZDARZYŁO SIĘ LEDWIE JUTRO. WSZYSTKO. ROZUMIESZ?
Święty mąż podrapał się po swej lśniącej łysinie.
— Tradycyjnie — rzekł — wśród sposobów zapominania wymienia się wstąpienie do Klatchiańskiej Legii Cudzoziemskiej, napicie się wody z jakiejś magicznej rzeki, nikt nie wie, którędy płynie, oraz pochłanianie dużych ilości alkoholu.
ACH TAK…
— Jednak alkohol niszczy ciało i zatruwa duszę.
BRZMI OBIECUJĄCO.
— Mistrzu.;.
Święty mąż obejrzał się z irytacją. Przybyli akolici.
— Chwileczkę. Rozmawiam z… Obcy zniknął.
— Mistrzu, pokonaliśmy wiele mil po… — zaczął akolita.
— Zamknij się na moment, dobrze?
Święty mąż podniósł rękę, ułożył dłoń pionowo i machnął nią kilka razy. Wymruczał coś pod nosem.
Akolici wymienili spojrzenia. Nie tego się spodziewali. W końcu ich przywódca znalazł w sobie drobinę odwagi.
— Mistrzu…
Święty mąż odwrócił się i przyłożył mu w ucho. Dźwięk, jaki zabrzmiał, był wyraźnie słyszalny: klask!
— Aha… Złapałem! — ucieszył się święty mąż. — A teraz, co mogę dla was…
Urwał, gdy mózg nadążył wreszcie za uszami.
— Co miał na myśli, mówiąc: ludzkie istoty?
Śmierć przeszedł w zadumie po zboczu do miejsca, gdzie wielki biały koń spokojnie obserwował okolicę. IDŹ SOBIE, powiedział. Koń spojrzał na niego nieufnie. Był o wiele bardziej inteligentny od większości koni, choć nie jest to trudne do osiągnięcia. Zdawał się świadomy, że nie wszystko jest w porządku z jego panem. TO MOŻE CHWILĘ POTRWAĆ, uprzedził Śmierć. I ruszył przed siebie.
W Ankh-Morpork nie padał deszcz. Impa bardzo to zaskoczyło.
Zaskoczyło go również, jak szybko skończyły się pieniądze. Jak dotąd stracił trzy dolary i dwadzieścia siedem pensów.